Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/69

Ta strona została przepisana.

Mikołaj Forsyte, podnosząc wgórę prostokątne brwi, wszedł z uśmiechem na ustach. Udało mu się w ciągu dnia doprowadzić do skutku swój projekt wykorzystania pracy pewnego szczepu z Górnych Indyj przy eksploatowaniu kopalni złota na Cejlonie. Był to jego ulubiony plan, urzeczywistniony nareszcie pomimo wielkich przeszkód i trudności — nic dziwnego też, że bardzo był zadowolony. Podwoi to wydajność jego kopalni. Jak zwykł często przekonywać, wszelkie doświadczenia życiowe wykazują zawsze jedno i to samo — że człowiek musi umrzeć; czy więc umrze, zmożony przez starość, we własnym kraju, czy też przedwcześnie z powodu wilgotnych wyziewów w głębi kopalni na obcej ziemi — małe ma znaczenie, byleby przez tę zmianę w sposobie swojego życia przynosił korzyść Brytyjskiemu Imperjum.
Siła jego przekonywania była niewątpliwa. Podnosząc przełamany swój nos w kierunku słuchacza, dodawał:
— Z braku kilkuset roboczych rąk nie wypłacamy dywidendy od wielu już lat. Ładnie też wyglądają nasze akcje! Nikt nie chce płacić za nie po pięćdziesiąt szylingów nawet.
Jeździł także do Yarmouth i wrócił ztamtąd, czując się odmłodzonym o dziesięć lat co najmniej. Uścisnął Swithina za rękę, wołając rozradowanym głosem:
— Jesteśmy więc znów razem!
Postępująca za nim żona jego, wymizerowana, nędzna kobiecina, uśmiechnęła się jak na komendę.
— Państwo Jamesowie Forsyte! Państwo Soamesowie Forsyte!
Swithin sprężył się w nieskazitelnej formie.
— Witaj, Jamesie, witaj, Emiljo! Jak się masz Soamesie? Jak się macie wszyscy?
Dłoń jego ujęła rękę Ireny i oczy rozszerzyły mu się z zachwytu. Śliczna kobieta — troszkę za blada, ale jaka