Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/80

Ta strona została przepisana.

dzielnego pokoju. Wiedział, na czem się takie rzeczy kończą... Dlaczego?... Soames nie pi je przecież.
Przyjrzał się swojej synowej. Patrzył na nią chłodno i podejrzliwie. Odczuwał lęk i potrzebę pomocy, doznawał wrażenia osobistej obrazy. Dlaczego tak się tem trapi? Wszystko to razem wierutne bajki niewątpliwie; ktoby tam zrozumiał kobiety?! Zawsze przesadzają, niewiadomo, ile jest prawdy w ich gadaninie. Zresztą nikt nie mówił o tem z nim bezpośrednio, musiał sam wszystko wyszperać. Po raz drugi spojrzał przelotnie na Irenę, a potem na Soamesa, który, pozornie słuchając wynurzeń ciotki Juli, zerkał wciąż ukradkiem na Bosinney’a.
— Przywiązany jest do niej, widać to — pomyślał James. — Dość przyjrzeć się, jak stara się jej zawsze dogodzić i obdarowywać ją.
Niepojęty bezsens obojętności Ireny dla męża uderzył go ze zdwojoną siłą. Szkoda też, że taka jest nieprzystępna; on sam, James, mógłby szczerze ją polubić, gdyby była mniej sztywna. Ostatnio zaprzyjaźniła się bardzo z Juną; stosunek ten nie wpływał na nią dodatnio, stanowczo nie. Zaczyna mieć tak samo jak tamta, własne swoje poglądy. Niezrozumiale prawdziwie, na co jej to wszystko. Ma przyjemne ognisko domowe i wszystko, czego można sobie tylko życzyć. Czuł, że należałoby staranniej dobierać jej koło bliskich przyjaciół. Dalej tak iść nie może. Zbyt śliska to droga.
Juna, lubiąca opiekować się nieszczęśliwymi, wyciągnęła z Ireny wyznanie, na które odpowiedziała kazaniem o potrzebie znalezienia wyjścia chociażby w postaci separacji. Wobec namów jej zachowała się jednak Irena milcząco, jakgdyby strachem przejmowała ją sama myśl o przeprowadzeniu na zimno podobnej walki. Soames nigdy nie zgodzi się wyrzec jej — rzekła za całą odpowiedź.