sklepu z obrazami. Soames był amatorem obrazów i miał mały pokój pod Nr. 62 na Montpellier Square, zapełniony ustawionemi wzdłuż ścian płótnami, których nie było już gdzie zawieszać. Przywoził je do domu, powracając z City, zazwyczaj pociemku już, i w niedzielne popołudnia spędzał w tym swoim składzie obrazów długie godziny, przyglądając się nabytym płótnom w rozmaiłem oświetleniu, badając autentyczność podpisów na nich i czasem robiąc dotyczące ich różnego rodzaju notatki.
Obrazy te wszystkie prawie były pejzażami, mającemi na przednim planie postacie ludzkie i noszącemi na sobie niejako piętno tajonego na dnie duszy buntu przeciwko Londynowi, przeciwko jego wysokim domom i jego niekończącym się ulicom, wśród których upłynęło jego życie i życie jego bliskich. Od czasu do czasu zabierał z sobą dorożką jeden czy dwa obrazy i wstępował po drodze do City do Jobsona.
Rzadko pokazywał je komukolwiek; Irena, której sąd cenił, ale do której dlatego może właśnie nigdy nie zwracał się z prośbą o wypowiedzenie go, w wyjątkowych jedynie okazjach bywała w owym pokoju, wówczas mianowicie, kiedy szło o spełnienie ciążącego na niej obowiązku żony. Mimo że prosił ją, aby zechciała przyjrzeć się obrazom, nie czyniła tego nigdy. Dla Soamesa było to jednem jeszcze źródłem przykrości. Bolała go ta jej wyniosła duma czy obojętność, której w głębi duszy obawiał się nawet nieco.
W taflowej szybie wystawowego okna sklepu z obrazami ujrzał odbitą i patrzącą na niego własną podobiznę.
Jego gładkie, wyzierające z pod ronda wysokiego kapelusza włosy, miały jedwabisty, lśniący połysk, taki sam jak miękki pilśń kapelusza; policzki jego, blade i płaskie, zarys gładko wygolonych warg, wydatny
Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/87
Ta strona została przepisana.