Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/91

Ta strona została przepisana.

sował Soames w praktyce niezbadane prawa, rządzące wielką własną jego klasą ludzi — samą naturą ludzką w zasadzie.
Kiedy tak przepychał się naprzód, wzrok jego, zazwyczaj utkwiony w ziemię przed siebie, skierował się wgórę, pociągnięty widokiem kopuły kościoła świętego Pawła. Stara ta kopula miała szczególny dla niego czar, nie raz też, ale dwa albo i trzy razy tygodniowo zatrzymywał się na codziennej swojej drodze, aby wejść pod jej strop i usiąść w jednej z bocznych naw na pięć czy dziesięć minut, podczas których odczytywał nazwiska i napisy na pomnikach. Trudno było zrozumieć pociąg, jaki czuł do wielkiego tego kościoła, o ile nie szukał w nim możności skupienia się celem skoncentrowania myśli na interesach, jakie czekały na jego decyzję tego dnia. Ilekroć zaprzątała myśl jego jakaś sprawa, szczególnie doniosła w danym momencie, albo wymagająca szczególnie wnikliwego zgłębienia jej, wchodził niezmiennie do katedry św. Pawła i w ciągu pięciu czy dziesięciu minut, spędzonych w jednej z bocznych jej naw, cicho jak myszka, uważnie odczytywał nazwiska i napisy na jednym pomniku po drugim. Po dokonaniu tego tak samo cicho wychodził i w drodze powrotnej stale zatrzymywał się na Cheapside, idąc w tym kierunku krokiem bardziej stanowczym, jakgdyby dostrzegł coś, co zdecydowany był kupić.
I tego ranka wszedł do kościoła, zamiast jednak prześlizgiwać się wzrokiem z pomnika na pomnik, podniósł oczy na kolumny i tafle ścian, zastygły nieruchomo w tej kontemplacji.
Jego podniesiona wgórę twarz z wyrazem głębokiego, modlitewnego skupienia, cechującego często twarze ludzi w kościele, pobladła kredowo na tle mroków rozległego budynku. Uwięzione w rękawiczkach dłonie trzymały rączkę parasola. Bezwiednym ruchem podniósł je