Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/92

Ta strona została przepisana.

pod strop. Może olśniło go błogosławione jakieś natchnienie?
— Tak — powiedział sobie — muszę mieć miejsce na rozwieszenie moich obrazów.
Wieczora tego, w drodze powrotnej z City, wstąpił do biura Bosinney’a. Zastał młodego artystę bez tu żurka, palącego fajeczkę i kreślącego linje jakieś na rozłożonym przed nim planie. Odmówiwszy zaproponowanego mu gościnnie przez architekta napicia się czegoś, przystąpił Soames z miejsca do rzeczy.
— O ile nie ma pan nic lepszego do roboty w niedzielę, może zabrałby się pan ze mną do Robin Hill? Chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania w sprawie wyboru gruntu pod budowę.
— Zamierza pan budować?
— Może — rzekł Soames — ale proszę, niech pan nie mówi o tem nikomu. Potrzebna mi pańska opinja.
— Bardzo dobrze — zgodził się artysta.
Soames rozejrzał się po pokoju.
— Trochę wysoko pan się ulokował — rzucił uwagę.
Wszelka informacja, jaką udałoby się mu zdobyć co do rodzaju i celu spraw Bosinney’a mogła mu się przydać.
— Jak dotychczas, w zupełności mi to odpowiada — odparł architekt. — Ale pan naturalnie przyzwyczajony do eleganckich lokali.
Wytrząsnął popiół z fajeczki, włożył ją jednak zpowrotem pustą pomiędzy zęby — może dopomagała mu ona przy prowadzeniu rozmowy. Soames zauważył wklęsłość w każdym policzku, jakgdyby wskutek wsysania.
— Ile pan płaci za takie biuro? — zapytał.
— O pięćdziesiąt za dużo — odparł Bosinney.
Odpowiedź ta korzystnie usposobiła dla niego Soamesa.
— Tak, przypuszczam, że musi być drogo — rzekł. — Przyjadę po pana w niedzielę rano.