Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/93

Ta strona została przepisana.

W najbliższą niedzielę zajechał po Bosinney’a dorożką i zawiózł go na stację. Po przybyciu do Robin Hill nie znaleźli koni, musieli więc odbyć pieszo parokilometrową drogę na miejsce.
Był pierwszy sierpnia — przepiękny dzień, słońce paliło, ani jedna chmurka nie plamiła błękitu nieba. Na prostej, wąskiej ścieżce, prowadzącej na szczyt wzgórza, nogi ich wzbijały wgórę tumany żółtego pyłu.
— Piaszczysty grunt — zauważył Soames, rzucając ukradkiem okiem na płaszcz Bosinney’a. Z bocznych kieszeni wyzierały wsunięte w nie zwoje papierów, pod pachą trzymał dziwnego wyglądu laskę. Soames zakarbował sobie w myśli wszystkie te szczegóły.
Jedynie mądry człowiek, albo też w samej rzeczy „pirat“, pozwolić sobie mógł na podobnego rodzaju zaniedbanie w ubraniu. Jakkolwiek też ekscentryczność taka była właściwie dla Soamesa czemś odrażającem, dawała mu ona jednak pewne uczucie zadowolenia, bowiem świadczyła o cechach, które będzie mógł niewątpliwie korzystnie dla siebie wyzyskać. Zresztą, co go obchodzi sposób ubierania się chłopaka, jeżeli tylko umie on dobrze budować domy?
— Powiedziałem już panu — zaczął — że chciałbym, aby budowa tego domu była niespodzianką, dlatego też proszę, aby pan nie mówił o niej nikomu. Nie zwykłem nigdy mówić o moich sprawach przed doprowadzeniem ich do końca.
Bosinney skinął głową.
— Jak tylko kobiety dowiedzą się o jakim planie — dodał Soames — licho wie, na czem się on skończy.
— O! — zawołał Bosinney — kobiety to djabelskie nasienie !
Myśl taka oddawna już nurtowała na dnie duszy Soamesa, nigdy wszelako nie ujął jej w słowa.
— O — zauważył — zatem i pan zaczyna także... —