podał agentowi zimną swoją dłoń, i, wycofawszy ją bez mocniejszego uściśnienia jego ręki, wyszedł z domku.
W głębokiej zadumie powrócił wolnym krokiem na obrane miejsce. Czuł instynktownie, że dowodzenia agenta są słuszne. Tani grunt. Najważniejsze zaś, że agent w rzeczywistości nie uważał go za tani, tak, że intuicja Soamesa odnosiła tryumf nad rzeczoznawstwem agenta.
— Tani, czy nie tani, jestem zdecydowany mieć go — pomyślał.
Skowronki poderwały się z trawy pod jego stopami; w powietrzu wirowało mnóstwo motyli; trawy i zioła tchnęły słodkie aromaty i napełniały niemi powietrze. Żywiczny zapach paproci dolatywał z lasu, gdzie gruchały ukryte w zaroślach gołębie; zdala, z falami ciepłego powietrza, przypływały rytmiczne dźwięki rozkołysanych dzwonów kościelnych.
Soames szedł, utkwiwszy oczy w ziemię; wargi jego rozchylały się i zamykały, jakgdyby naprzód już smakując wyśmienity kęsek. Kiedy stanął nareszcie na miejscu, nie mógł dostrzec nigdzie Bosinney’a. Przeczekawszy chwilę, poszedł przez zagajnik w kierunku zbocza. Gdyby się nie bal donośnego dźwięku własnego głosu, huknąłby na architekta z całej siły, żeby dać mu znać o sobie.
Zagajnik był pusty i samotny jak prerja; ciszę w nim przerywał tylko od czasu do czasu szelest przemykających do swoich nor wiewiórek i śpiew skowronków.
Soames, pjonjer-przywódca wielkiej armji Forsytów, przystępujący do ucywilizowania tej głuszy, czuł się nieco spłoszony samotnością, śpiewem niewidzialnych ptaków, ciepłą słodyczą powietrza. Zawrócił już, kiedy wreszcie spostrzegł Bosinney’a.
Architekt leżał rozciągnięty, jak długi, pod rozłożystym dębem, którego chropawy, sękowaty pień wraz z licznemi rozgałęzieniami oraz gęstwiną liści stał na skraju zbocza.
Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/96
Ta strona została przepisana.