Soames musiał dotknąć ręką pleców leżącego, aby zbudzić go z zadumy. Bosinney spojrzał wgórę.
— Hallo, panie Forsyte, znalazłem odpowiednie miejsce na wystawienie pańskiego domu.
Spójrz pan! Soames stanął i rozejrzał się, a potem odezwał się chłodno:
— Może się pan i zna bardzo dobrze, ale to miejsce będzie mnie kosztowało dwa razy drożej.
— Do djabla z kosztami! Przyjrzyj się pan lepiej widokowi!
Tuż prawie przed ich nogami złocił się łan zbożowy, ciągnący się aż po ciemniejącą woddali wstęgę zarośli. Wielka równina pól, poprzerzynanych miedzami i opłotkami, kończyła się na dalekim widnokręgu smugą szaro — sinawych wzgórz. Srebrzystą wstęgą wiła się na prawo linja rzeki.
Niebo było tak błękitne, a słońce świeciło tak jasno, że zdawało się tu panować wieczne lato. Wśród niezamąconej ciszy eteru szybowały lekkoskrzydłe ptaki. Żar płonął nad falami zbóż; cichy, nieomal niedosłyszalny szmer drgał w powietrzu, niby nieuchwytny odgłos weselnego upojenia, przenikającego ziemię i niebo.
Soames patrzył. Pomimo jego woli i wiedzy coś wzbierać zaczęło w jego piersi. O, żyć tutaj, w obliczu tego wszystkiego, móc pokazywać to swoim przyjaciołom, posiadać to, mówić o tem!... Policzki jego rozogniły się rumieńcem. Ciepło, promienność, blaski opanowały wszystkie jego zmysły, podobnie jak opanowało je przed czterema laty piękno Ireny, budząc w nim najgorętsze jej pożądanie. Spojrzał ukradkiem na Bosinney’a, którego oczy, oczy „nawpółoswojonego leoparda“ zdawały się chłonąć w siebie pejzaż. Promienie słońca rzucały błyski na najbardziej uwypuklone części twarzy młodego artysty, na wystające jego kości policzkowe, na wydatny punkt podbródka, na pionowe
Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/97
Ta strona została przepisana.