fałdy ponad jego brwiami. Soames przyglądał się z nieprzyjemnem uczuciem tej kosmatej, wniebowziętej, niestarannie utrzymanej twarzy.
Przeciągły, cichy poszum wiatru wionął nad zbożami, tchnąc im w twarz falę nagrzanego balsamu.
— Mógłbym zbudować panu tutaj pałacową siedzibę — odezwał się Bosinney, przerywając nareszcie milczenie.
— Może i tak — odparł Soames sucho. — Tylko że nie pan poniósłbyś koszt jej.
— Za jakie osiem tysięcy mniej więcej mógłbym wystawić pałac.
Soames zbielał. W duszy jego zawrzała walka. Spuścił oczy i oświadczył, zaciąwszy się:
— Nie mogę sobie na to pozwolić.
I zwolna, ociężałym krokiem, skierował się ku pierwotnie obranemu miejscu.
Spędzili tam jeszcze chwilę, rozważając szczegóły projektowanego domu, poczem Soames powrócił do domku agenta.
Po upływie pół godziny stanął na progu i, wraz z Bosinney’em, ruszył ku stacji.
— Wie pan — bąknął, nie otwierając nieomal ust — wziąłem ostatecznie ten pański kawałek.
Zamilkł ponownie, głowiąc się nad dociekaniem, w jaki sposób ten chłopak, którego przywykł mieć za nic, mógł zaważyć zwycięsko nad jego własną decyzją.
Podobnie do tysięcy uświadomionych przedstawicieli tej samej warstwy społecznej i tego samego pokolenia, którzy zaludniają olbrzymi Londyn i którzy dawno już