poruszane z głębia jakąś olbrzymią, niespoczywającą nigdy ręką. Potężny szum tego oceanu ludzkiego unosił się ponad dachy i drzewa, ginął gdzieś, w bezgranicznej przestrzeni, i, powoli docierał do punktu spotkania dźwięku z milczeniem — do tego miejsca, gdzie Życie, porzucając drobne kształty i granice, zaślubia Śmierć i wykwita z tego uścisku w nowych kształtach, w obrębie granic nowych.
Stefan jechał na górze omnibusem ponad tłumem bliźnich swoich, a ten sam powiew wiatru wiosennego, który zniewalał wiązy do mówienia, szeptał i do niego i usiłował opowiadać mu o miljonach kwiatów, jakie zapłodnił o miljonach liści, jakie rozwinął, o miljonach zmarszczek, jakie wytworzył na falach i o miljonach lotnych cieni, jakie wskrzesił na równinach, i o tem jak zapachem swoim rozbudził w sercach ludzkich tysiące tęsknot i słodkich udręczeń.
Ale te szepty powiewu cichem zaledwie odbiły się echem, albowiem Stefan, jak wszyscy ludzie kulturalni a systematyczni, odczuwał przyrodę tylko w tych chwilach, — które jej specjalnie poświęcał na przechadzce, zaś przed szalonem tętnem jej serca zdejmował go skryty lęk.
W progu własnego domu spotkał wychodzącego Hilarego.
— Spotkałem Tymjanę i Marcina w parku, — rzekł ten ostatni. — Tym zabrała mnie ze sobą na drugie śniadanie i siedziałem aż dotychczas.
— Czy przyprowadziła ze sobą i naszego młodego sanitystę? — spytał Stefan.
— Nie, — odparł Hilary.
— To dobrze! Ten młodzieniec denerwuje mnie.
Biorąc starszego brata pod rękę dodał:
— Wrócisz jeszcze ze mną, mój stary, czy pójdziemy na przechadzkę?
— Wolę przechadzkę, odrzekł Hilary.
Pomimo zupełnie odmiennej natury i usposobienia — a może właśnie dlatego, że się tak różnili — łączyło tych dwóch braci przywiązanie istotne, polegające na czemś głębszem i bardziej zasadniczem niż podobieństwo uczuć, nadto zaś trwałem, bo niezależnem od rozumu. Przywiązanie to wzięło początek w tych czasach, kiedy, będąc małymi chłopcami, spali w łóżeczkach obok siebie, kiedy mocowali się i zamieniali, na przeprosiny, niezliczone pocałunki, kiedy nigdy wzajemnie na siebie nie skarżyli i kiedy od czasu do czasu jeden brał na siebie drobne przewinienia drugiego.
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/111
Ta strona została przepisana.