Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/112

Ta strona została przepisana.

Mogli się zniecierpliwić lub znudzić swojem towarzystwem ale w każdej okoliczności szli ręka w rękę, bo to poczucie wzajemnej lojalności sięgało ich kolebki.
Poprzedzani przez Mirandę, szli wzdłuż, obramowanej rabatami kwietnymi, drogi ku parkowi, mówiąc o rżeczach obojętnych, jakkolwiek, dobrze wiedzieli obaj jakie ich prześladują myśli.
Stefan przerwał zaporę.
— Cis mówiła mi, — rzekł, — że ten Hughs zaczyna jakieś awantury.
Hilary skinął głową potakująco.
Stefan, z lekkim niepokojem, spojrzał na brata i uderzyło go, że wyraz jego twarzy nie był ani taki łagodny, ani taki nieosobisty, jak zwykle.
— To łajdak, nieprawda?
— Nie wiem, — odparł Hilary. — Prawdopodobnie nie.
— Napewno, mój stary, — szepnął Stefan. Poczem, przyciskając przyjaźnie ramię brata, dodał: — Słuchaj stary, czy mogę ci być pomocny?
— W czem? — spytał Hilary.
Stefan zastanowił się szybko w myśli nad własnem położeniem; o mało co nie dał Hilaremu do poznania, że go podejrzewa. Zmarszczył czoło i, z lekkim rumieńcem na wygolonej twarzy, rzekł:
— Oczywiście w tem wszystkiem niema słowa prawdy.
— W czem? — spytał ponownie Hilary.
— Wtem, co ten łajdak plecie.
— Nie; — rzekł Hilary, — to nieprawda, chociaż coby było, gdyby istniało to, o co mnie ludzie pomawiają, to inna sprawa. Stefan przyjął w milczeniu tę uwagę, która go dotknęła. Spostrzegłszy, że brat wyczuł jego podejrzenia, zaczął tracić zaufanie do swojej dyplomacji.
— Nie trzeba tracić głowy, stary, — rzekł w końcu.
Przechodzili właśnie przez most na Serpentynie. Na lśniącej powierzchni wody młodzieńcy płynęli w łodziach ze swemi ukochanemi, zmarszczki wytworzone na toni przez ich wiosła, iskrzyły się w słońcu; kaczki sunęły leniwie wzdłuż wybrzeża. Hilary przechylił się przez poręcz.
— Widzisz Stefanie, to dziecko mnie zajmuje... to takie bezsilne, biedne stworzonko, i widzi we mnie swego opiekuna. Ja na to nie poradzę. Ale to wszystko; rozumiesz?