— A potem?
— Potem, możnaby... po... postąpić z nią odpowiednio.
Hilary przeraził się tak widocznie tą uwagą, że Stefan dodał z pośpiechem:
— Ty nazwiesz to prawdopodobnie brutalnością; ale sądzę, wiesz mój stary, że jesteś nadmiernie wrażliwy.
Hilary zatrzymał się nagle.
— Jeżeli nie masz nic przeciw temu, Stefku, — rzekł. — Rozstaniemy się tutaj. Muszę sobie to wszystko jeszcze przemyśleć.
To rzekłszy, zawrócił i usiadł na ławce, która stała w słońcu.
Hilary siedział długo na słońcu, wpatrzony w jasną, roziskrzoną toń i liczne, dobrze odżywiane kaczki, krążące dokoła zarośli, okrągłemi, lśniącemi ślepkami szukając robaków. Pomiędzy ławką, na której siedział a śpiczastem okratowaniem, dążyli bez przerwy ludzie — mężczyźni, kobiety, dzieci rozmaitego rodzaju. Od czasu do czasu zatrzymywała się jedna z kaczek i rzucała na te wszystkie istoty wymowne spojrzenie, jakgdyby porównywając istotę ich kształtów i powierzchowności z własnemi. I zdawało się, że mówi: „Gdybym ja miała wasze wychowanie, wykorzystałabym je daleko lepiej. Nie chciałabym nigdy widzieć takiego niemiłego stada kaczek jak wy“. I szybkim, ale ociężałym, ruchem odwracała się i dążyła ku towarzyszkom.
Kaczki nie zdołały jednak rozerwać myśli Hilarego. Sytuacja, w miarę stopniowego rozwoju, stawiała niejako na rozdrożu tego człowieka bieglejszego w myślach niż w czynach, w układaniu pojęć niż w kształtowaniu wypadków. Patrzył teraz na całą sprawę okiem wielce zdumionem a z lekka drwiącem. Stefan podrażnił go niesłychanie. Miał taki dziwny sposób obniżania poziomu rzeczy! Coprawda, cała sprawa mogła wydawać się śmieszna każdemu, ktoby się jej przypatrywał obojętnie. Co pomyślałby o niej człowiek, ze zdrowym rozsądkiem, taki np. jak pan Purcey?