Setki razy cofał się przed ciernistą zaporą, wznoszącą się dokoła tej niejednolitej natury. Z każdą porażką coś w nim zamierało, aż wreszcie uschły zasadnicze pierwiastki jego uczucia. Bianka wyczerpała cierpliwość człowieka, który, sądząc z jego natury i postępowania, był niesłychanie pobłażliwy dla błędów cudzych. Pod pozorami uprzejmości i wzajemnego szacunku — albowiem, pomimo wszystko, wytworność wrodzona nie zawiodła ich nigdy — toczyła się z roku na rok ta tragedja kobiety, łaknącej miłości i zabijającej powoli w mężczyźnie możność kochania jej. Dla Hilarego nie była to już tragedja; nerw jego miłości obumarł zupełnie, — zamarzł w nim stopniowo. W duszy Bianki wszakże tragedja żyła jeszcze, nerw jej zazdrosnego pragnienia miłości męża nie skonał. Nadto instynkt mówił jej szyderczo, że, gdyby Hilary był mężczyzną, któryby ją okiełznał i ujarzmił, byłby napewno ciernistą zaporę podeptał. I, pod wpływem tego instynktu, zrodził się w niej do męża skryty żal, uczucie, że nie po jej stronie wina.
Duma była przekleństwem Bianki, jej urokiem i wdziękiem. Niby cienisty stok wzgórza poza roziskrzonemi smugami zachodzącego blasku słonecznego — była ona otulona w uśmiechniętą dumę stanowiąc dla samej siebie nawet tajemnicę. Ta jej duma odgrywała też pewną rolę w wielu jej wspaniałomyślnych porywach, w okrytych zawsze tajemnicą miłosiernych uczynkach, za które następnie szydziła sama z siebie. Szydziła z siebie ustawicznie, nawet za to, że nosiła suknie w kolorach, które Hilary lubił. Nie przyznałaby się nigdy, że jej zależy na tem, żeby mu się podobać.
Gdy tak stała między dwoma obrazami, przyciskając do piersi pędzel, przypominała wizerunek pewnej włoskiej świętej, która wbija w siebie sztylet męczeństwa.
Owa inna osoba, która kiedyś obudziła w Cecylji wspomnienie Włoch, — Hughs, przez ostatnie osiem godzin wędrował po ulicach i zbierał na swój wóz odpadki Życia, przyczem nie przedstawiał bynajmniej widoku człowieka, dręczonego namiętnością miłości i nienawiści. Przez pierwsze dwie godziny kierował koniem bez żadnego wyrazu specjalnego na smagłej twarzy; wyprężoną żołnierską postać przyodziewał mundur, który, według słów „Westministra“ nadawał mu pozór „straszliwie cudzoziemski“ Od czasu do czasu mówił do konia; z wyjątkiem zaś tych przemówień bez wielkiego znaczenia, zachowywał się spokojnie i milczał. Przez następne dwie godziny, idąc za wozem,
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/120
Ta strona została przepisana.