P. Stone umilkł znów, jakby rozważając swoje ostatnie zdania.
— Myślę — szepnął do siebie, — że to jest słuszne. — I nagle zwrócił się do córki: — Czy zgadzasz się zemną, moja droga?
Czekał widocznie z niepokojem na jej odpowiedź.
— Tak, ojcze, zgadzam się.
— Ach! — odparł p. Stone, — rad jestem, że mi przyznajesz słuszność! A bałem się... Dalej!
Bianka wstała. Na jej licach płonęły czerwone plamy.
Skierowała się ku drzwiom, a mała modelka ścigała jej postać spojrzeniem bacznem, hardem, pełnem buntu.
Było już po szóstej, gdy Hilary nareszcie wrócił do domu, poprzedzony przez Mirandę, która zaczęła już odczuwać coś jakby głód. Krzaki bzowe, zaledwie rozkwitające, wydawały ostry zapach. Słońce osnuwało jeszcze najwyższe gałęzie, niby złotemi nitkami, a kos, siedzący na niskiej gałęzi akacji, zaintonował pieśń na powitanie wieczoru. P. Stone, w towarzystwie małej modelki, ustrojonej w nową suknię, dążył ścieżką. Wyszli widocznie na przechadzkę, gdyż p. Stone miał na głowie kapelusz — stary miękki i czarny, z silnym odcieniem zielonym, i niósł torebkę papierową, z której za każdym krokiem, wypadały okruszyny chleba.
Dziewczyna oblała się ciemnym rumieńcem. Spuściła głowę, jakgdyby w obawie przed badawczem spojrzeniem Hilarego na jej nową suknię. Przy bramie ogrodowej podniosła nagle wzrok. Twarz Hilarego mówiła: „Tak, wyglądasz bardzo ładnie“! A, w jej oczach odbił się wyraz taki, jaki mają ślepie psa, wpatrzonego z uwielbieniem w oblicze pana. Widocznie zmieszany, Hilary zwrócił się do p. Stone’a. Starzec stał cicho, bez ruchu, uderzyła go widać jakaś myśl.
— Zdaje mi się, — zaczął, — że za mało uwagi poświęciłem kwestji, czy siła jest złem absolutnem, czy też względnem. Czy, ujrzawszy człowieka, który bije kota, byłbym usprawiedliwiony, gdybym uderzył tego człowieka?