— Jak się pan nie wstydzi! — podnosząc ożóg jak do obrony.
W tej chwili — tak niebezpiecznej w istocie, jakiej dotąd jeszcze nigdy nie przeżył, — Creed wybuchnął instynktownie najgminniejszą mową, do jakiej był zdolny. Jakgdyby szaleństwo tego nie angielskiego gwałtownego uniesienia pozbawiło go wrodzonego umiarkowania. Przejęty wstrętem na widok obnażonego bagnetu, wygłosił długie kazanie. Co sobie Hughs myśli, żeby zniesławiać w ten sposób dom o takiej rannej porze?
Gdzie się wychował? Mówi, że jest żołnierz a napada na starców i kobiety? Powinien się wstydzić! Gdy te wyrazy padały z pomiędzy pożółkłych resztek zębów przez zwiędłe, obwisłe usta, Hughs stał w milczeniu, zakrywając oczy ręką. Naraz odezwały się głosy i ciężkie stąpanie. Poznając w tem stąpaniu zbliżające się kroki Prawa, Creed zawołał:
— A teraz zabierz się do mnie, jeżeli się ośmielisz, panie Hughs!
Hughs opuścił rękę. Krótka, posępna twarz jego miała wyraz rozpaczy, wyglądał jak szczur, schwytany w pułapkę; oczy jego biegały dziko dokoła.
— All right, dziadziu, — rzekł; ja wam nic złego nie zrobię. To ona znów pomieszała mi w głowie i doprowadziła mnie do szału. Zabierzcie to, nie dowierzam sobie jeszcze, — i podał mu bagnet.
„Westminister“ wziął go ostrożnie w drżącą rękę.
— Posługiwać się czemś podobnem, — rzekł. — I nazywacie się Anglikiem! Ja zemrę, jeżeli tu dłużej postoję, napewno.
Hughs nie odpowiedział; stał oparty o ścianę. Stary kamerdyner patrzył nań surowym wzrokiem. Nie sądził go i pobłażliwego, filozoficznego punktu widzenia, jako udręczoną istotę ludzką, podrażnioną smaganiem namiętności, wrzącej w ociężałej krwi; jako stworzenie, którego moralność była pod wpływem życia, jakie mu los przeznaczył, niby zwyrodniałe, karłowate drzewo; jako nieboraka nawpół zmarnowanego przez pijaństwo i ranę w głowie. Zapatrywanie starego kamerdynera na podobne sprawy było daleko prostsze i bardziej staroświeckie. „Niech go zaaresztują!“ myślał. „Na takich hultajów niema innego sposobu. Niech sobie pojęczy za kratkami!“
A kiwając starą głową, rzekł głośno:
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/154
Ta strona została przepisana.