Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/156

Ta strona została przepisana.

— Niechże się pani tak nie martwi — rzekł; — ja pani nie odstąpię. Nie ujdzie im to bezkarnie.
Dla tego prostego umysłu cała sprawa była tylko kwestją odwetu. Pani Hughs zapadła znów w milczenie. Jej rozdarte serce pragnęło wymazać karę, jaka na nich wszystkich spadnie. Osłonić męża przed ich wspólnym wrogiem — Prawem; ale dziwaczne uczucie dumy i zmieszania, niejasna świadomość, że ogół spodziewa się od wszystkich szanujących się ludzi żądania wet za wet — zniewalały ją do milczenia.
Tak tedy dotarli do wielkiego pocieszyciela, rozstrzygającego wszystkie ludzkie zawikłania, do przystani ludzi i aniołów, — do sądu policyjnego. Położony był przy bocznej ulicy. Jak smugi szlamu, pozostałe po odpływie morza, suną gdzieś do jakiegoś ujścia, tak tutaj posuwały się tam i z powrotem smugi ludzi. Twarze tych posuwających się „cieni“ miały wyraz masek z twardego ale wyniszczonego materjału — wyraz tych, których Życie wtłoczyło do ostatniego schroniska. W bramie rozpościerało się stojące bagno suplikantów, gdzie przez środek przeciekała ta smuga szlamu.
Stary policjant, stojący niby szara latarnią morska, wskazywał wejście do przystani. Tuż mimo tej latarni utorował sobie drogę stary kamerdyner. Wrodzone, a spotęgowane latami służby u „Jaśnie wielmożnego Batesona“ oraz innych arystokratów, zamiłowanie do systematyczności i ustanowionego porządku rzeczy sprawiło, że Creed instynktownie zwrócił się do jedynej osoby w tym tłumie, o której mógłby napewno powiedzieć, że stoi po stronie prawa i porządku. Coś w podłużnej chudej twarzy starca, w rzadkich, przedzielonych na samym środku czaszki włosach, coś w wysokim kołnierzyku, podpierającym wychudłe szczęki, kazało wnosić, że nie należał do niskiej klasy i zniewoliło policjanta do zapytania:
— W jakiej sprawie, dziadku?
— O! — odparł stary kamerdyner;— w sprawie pobicia tej biednej kobiety. Jestem jej świadkiem.
Policjant obrzucił postać szwaczki dosyć życzliwem spojrzeniem.
— Stójcie tutaj, — rzekł; — wpuszczę was zaraz.
I niebawem, dzięki jego uprzejmości, weszli oboje do przystani.
Usiedli tuż obok siebie na krańcu długiej, twardej, drewnianej ławki; Creed utkwił oczy, których barwa ście-