żyło od owej nocy, kiedy, idąc wzdłuż Piccadilly, spotkał niejako sobowtór małej modelki, nie sprzyjało poważnej pracy myślowej.
Tego samego popołudnia p. Stone, pisząc, usłyszał głos mówiący:
— Ojczulku, przestań pisać na chwilę i porozmawiaj ze mną.
W oczach jego zamigotał błysk, świadczący, że poznaje. To młodsza córka doń mówiła.
— Moja droga — rzekł — czy jesteś niezdrowa?
Trzymając wątłą, żylastą i chłodną jego rękę w ciepłym uścisku swojej dłoni, Bianka odparła:
— Nie... jestem samotna.
P. Stone, patrząc prosto przed siebie, odparł:
— Skłonność do samotności jest główną wadą człowieka, — i spostrzegłszy pióro, leżące na biurku, usiłował podnieść rękę. Bianka powstrzymała ją a pod wpływem gorącego uścisku jej dłoni, poruszyło się coś w duszy p. Stone’a. Policzki jego zaróżowiły się.
— Pocałuj mnie, ojczulku.
P. Stone zawahał się. Poczem usta jego dotknęły jej powieki.
— Wilgotna, — rzekł. Przez chwilę jakby wysilał się, żeby zrozumieć znaczenie wilgoci w związku z okiem ludzkiem. Niebawem twarz jego wypogodziła się. — Serce, — zaczął, — to ciemna studnia; głębia jej nieznana. Przeżyłem osiemdziesiąt lat Ciągle jeszcze czerpię wodę.
— Zaczerp trochę i dla mnie, ojczulku.
Tym razem p. Stone z zaniepokojeniem spojrzał na córkę i rzekł nagle, jakgdyby się obawiał, że jeśli zaczeka to zapomni:
— Jesteś nieszczęśliwa!
Bianka przycisnęła twarz do jego rękawa.
— Jak twoje ubranie ładnie pachnie! — szepnęła.
— Jesteś nieszczęśliwa, — powtórzył p. Stone.
Bianka puściła jego rękę i oddaliła się o parę kroków.
P. Stone podążył za nią.