— Nie zapominaj — rzekła, — że ja tam iść nie chcę. Nie widzę w tem żadnego celu, skoro gdzieindziej czeka jeszcze tyle roboty.
— Naturalnie, zawsze co innego, byle nie to, co jest najbliższe!
— Dla mnie nie to jest najbliższe. Jesteś szkaradnie niesprawiedliwy, Marcinie. Nie cierpię tych ludzi.
— Ach ty, dyletantko!
Tym oblała się szkarłatnym rumieńcem.
— Słuchaj! — rzekła, mówiąc z godnością, — wszystko mi jedno, co mówisz o mnie, ale nie chcę, żebyś nazywał dyletantem stryja Hilarego.
— A więc czem jest?
— Ja go kocham.
— To jest decydujące.
— Tak, niezaprzeczenie.
Marcin nie odpowiedział, z osobliwym protekcjonalnym uśmiechem, spoglądając z boku na Tym. Szli teraz ulicą przewyższającą jeszcze Hound Street, która rościła jednak pretensję do nazwy bagna.
— Widzisz, — rzekł znienacka, — człowiek taki, jak Hilary, interesuje się podobnemi rzeczami poprostu przez sentymentalizm. U niego działają w tych wypadkach nerwy. „Zażywa“ filantropję, jak zażyłby sulfonal na bezsenność.
Tym spojrzała nań z lekkim uśmiechem.
— Tak samo i u ciebie działają nerwy. Ty patrzysz na wszystko z punktu widzenia zdrowia, on zaś z punktu widzenia uczucia, to cała różnica.
— O!... tak sądzisz?
— Ty traktujesz wszystkich ludzi, Jakgdyby byli w szpitalu.
Nozdrza młodzieńca zadrżały.
— Jakże mam ich traktować?
— A jakby tobie było, gdyby cię zawsze uważano tylko za „zajmujący“ wypadek? — spytała Tym półgłosem.
Marcin zatoczył zwolna ręką półkole.
— Te domy i ci ludzie — rzekł, — stoją na drodze twojej, mojej i każdego.
Wzrok Tymjany pobiegł za wolnym, jakby zmiatającym ruchem ręki kuzyna. Zdawało się, że ją pociąga.
— Tak, oczywiście, wiem, — szepnęła. — Coś zrobić trzeba!
Podniosła głowę i zwracała ją to w jedną, to w drugą stronę, jakgdyby chciała mu wykazać, że i ona zdoła usunąć
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/166
Ta strona została przepisana.