— Nie wiem co się ze mną stało, — rzekła, szlochaąc. — To... to jakieś gfłupie zdenerwowanie, czysto fizyczne.
— Tak, moje kochanie, — szepnęła Cecylja. — Ja wiem.
— Och, mamo! — zawołała Tym nagle, — jakie ono było maleńkie!
— Tak, tak, mój skarbie.
Tym obróciła się ku matce; w pociemniałych, zaczerwienionych od łez oczach, w całej zaróżowionej, wilgotnej twarzy gorzała jakaś namiętność.
— Dlaczego zostało tak nielitościwie zdławione? To... takie brutalne!
Cecylja objęła ją ramieniem.
— Jestem zrozpaczona, żeś widziała to biedne dziecko, — rzekła.
— A dziadek był taki... — długie, drżące łkanie przerwało jej mowę.
— Tak, tak, — rzekła Cecylja, — wyobrażam sobie.
Składając dłonie na kolanach Tym szepnęła:
— Nazwał go „małym braciszkiem“.
Łza potoczyła się po licach Cecylji i spadła na rękę jej córki. Czując, że to nie jej łza własna, Tym zerwała się.
— To słabość i śmieszność, — rzekła, — Nie chcę! Mamo, odejdź, proszę. Ja tylko i ciebie rozdrażniam. Idź lepiej do dziadka.
Cecylja widziała, że Tym już płakać nie będzie, a ponieważ tylko widok łez ją tak przeraził, pogłaskała jeszcze córkę i odeszła. „Jakie to straszne i wstrząsające“; — myślała, — „a w dodatku jeszcze ojciec jest w bawialni“! — I pośpieszyła do p. Stone’a.
Starzec siedział bez ruchu tam, gdzie zrazu zajął miejsce. Cecylję uderzyło, że jest bardzo blady i wygląda, jakgdyby był niezwykle osłabiony. W przyćmionem świetle pokoju wydawało się niemal, że to duch siedzi w popielatem ubraniu — srebrzysty od głowy do stóp. Sumienie odezwało się w Cecylji. Bieg życia wypisał sędziwym starcom, że w długiej swojej podróży wyjdą z krainy porozumienia z młodymi, że w końcu wzajemną naturalna miłość zgaszą pełzające mgły, takie same, jakie o zachodzie słońca rozwłóczą się na moczarach.
Cecylja uczuła ból w sercu za każdy raz ilekroć pomyślała: „Gdybyż ojciec nie był taki“; — — za każdy raz, kiedy unikała zaproszenia go do siebie, bo jest taki —; za każde milczenie, jakie, wraz ze Stefanem, zachowała po przemowie ojca; za wszystkie uśmiechy, jakimi się uśmie-
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/174
Ta strona została przepisana.