tylko materjalnymi faktami życiowymi, nie zaś tajną wiarą w samowolne przepisy. Ujawniało się to, tu i owdzie, w sposób zrozumiały jedynie kobietom, nadewszystko w sposobie, jakim oczy jej spoglądały na ten dom, do którego widocznie bardzo pragnęła wejść. Nie: „Czy mara wejść!“ lecz „Czy ośmielę się wejść“ — mówiło ich spojrzenie.
Nagle ujrzała Biankę. Spotkanie ich było jak zwykłe codzienne spotkanie pani i służącej.. Twarz Bianki nie przybrała żadnego odrębnego wyrazu, prócz lekkiego wyniosłego zaciekawienia, które jakby mówiło: „Jesteś dla mnie zamkniętą na pieczęć książką, wydawałaś mi się taką zawsze. Co myślisz i robisz istotnie, nie dowiem się nigdy“.
Twarz małej modelki miała wyraz nawpół wylękły, napoły głupi.
— Proszę wejść, — rzekła Bianka; — mój ojciec ucieszy się, jak panienkę zobaczy.
Otworzyła bramę ogrodową i przepuściła dziewczynę.
Przyczem uczuła, jakby lekkie rozweselenie, z powodu swojej zbytecznej wędrówki. Widocznie nie było jej sądzone dać choćby mały dowód wspaniałomyślności.
— Jakże się panience powodzi?
Mała modelka poruszyła się żywo wobec takiego niespodziewanego zapytania. Pohamowała się jednak niezwłocznie i odparła:
— Bardzo dobrze, dziękuję pani, to jest niebardzo...
— Ojciec jest dzisiaj bardzo zmęczony, przeziębił się. Proszę nie pozwolić mu czytać zadużo.
Mała modelka czyniła widoczne wysiłki, żeby coś powiedzieć, ale daremnie, i weszła do domu.
Bianka nie poszła za nią lecz wykradła się z powrotem do ogrodu, gdzie na samym końcu słońce padało jeszcze na klomb laku. Pochyliła się nad kwiatami tak, że dotykała ich jej woalka. Dwie pszczoły gospodarowały na klombie; brzęczały szaro-brunatnemi skrzydełkami, czepiały się czarnemi, maleńkiemi łapkami pomarańczowych płatków, zapuszczały czarne wąziutkie języczki głęboko w słodką głębię. Kwiaty drżały pod ciężarem ich małych, ciemnych tułowiów. Drżała też twarz Bianki, pochylona tuż nad nimi.
Hilary, który, jak widzieliśmy, żył raczej śród rozważań o wypadkach, niż śród wypadków samych, i dla którego nagie fakty i słowa miały znaczenie o tyle o ile posiadały wartość dla jego filozofji, powitał wylękłą twarzą ukazanie się dziewczyny w korytarzu przed pokojem p. Stone’a. Mała modelka wszakże, która duchowo żyła z dnia
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/194
Ta strona została przepisana.