Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/202

Ta strona została przepisana.

miłem uczuciem; oczy jego przesłonić mgła; słuchał, jak stara papuga na swym drążku, przechyliwszy głowę nieco w bok.
„Ci, którzy umierają młodo“ — myślał — „idą prosto do nieba. Wierzymy w Boga... Tak, nieinaczej! Ja się śmierci nie boję!“
Na widok trumienki, chwiejącej się nad dołem, wyciągnął szyję jeszcze bardziej naprzód. Zapadła; rozległo się tłumione łkanie. Stary kamerdyner dotknął drżącymi palcami ramienia stojącej przed nim.
— No, no, spokojnie, — szepnął; on już poszedł db nieba.
Ale. usłyszawszy suchy szelest ziemi, wyjął chustkę z kieszeni i poniósł do nosa.
„Tak, poszedł“, myślał; „znów małe dziecko. Starzy mężczyżni i dziewczęta, młodzi mężczyźni i małe dzieci; tak ciągle w kółko. Tam, gdzie on jest teraz, niema ślubów ani kazań: dopóki śmierć nas nie rozłączy“
Wiatr, który przeleciał nad zasypanym dołem, poniósł szelest jego chrapliwego oddechu, suche, zdławione łkanie szwaczki w dal, ponad grobami cieni, do tych domów na te ulice...
Hilary i Marcin wracali razem z pogrzebu dziecka, a daleko za nimi, po drugiej stronie ulicy szła mała modelka. Przez pewien czas żaden z nich się nie odezwał; poczem Hilary, wyciągając rękę ku plugawej ulicy, rzekł:
— Ci tam ścigają nas i ściągają w dół. Ciemnym, długim wąwozem. Czy jest tam na krańcu światło, Marcinie?
— Jest, — odparł Marcin szorstko.
— Ja go nie widzę.
Marcin spojrzał na niego.
— Hamlet!
Hilary nie odpowiedział.
Młodzieniec spojrzał nań z pod oka.
— Taki uśmiech jest chorobliwy! Hilary przestał się uśmiechać.
— To mnie wylecz, — rzekł z nagłym gniewem, — ty apostole zdrowia!
Blade policzki młodego „sanitysty“ zaczerwieniły się.
— Zanik nerwu czynu, — mruknął; — na to lekarstwa niema!
— Jakkolwiek jesteśmy tacy różni, niemniej wszyscy pragniemy postępu społecznego, każdy na swój sposób. Ty,