Lecz około godziny czwartej Zaczynały ujawniać się oznaki podniecenia umysłowego; z ust jego przestały wybiegać dźwięki, pióro przestawało skrzypieć. Twarz jego, z zarumienionem czołem, ukazywała się w oknie. Skoro tylko zaś zbliżała się mała modelka — z oczyma, utkwionemi nie w jego okno lecz w okno Hilarego — p. Stone odwracał się, czekając widocznie na jej wejście. Pierwsze słowa wymawiał głosem spokojnym: „Mam kilka stronic gotowych. Przystawiłem ci krzesło. Jesteś gotowa? Uważaj!“
Z wyjątkiem tego osobliwego spokoju w głosie i zniknięcia rumieńca z czoła, nie było żadnej oznaki odmłodzenia, jakie dziewczyna ze sobą wniosła, ani tego orzeźwienia, jakie ogarnia podróżnika, który siada pod lipą po długim dniu wędrówki; żadnej oznaki tajemniczego zadowolenia, jakie przyśpieszało mu bieg krwi w żyłach, na widok jej markotnej młodej twarzy, jej młodej giętkiej postaci. Tak ludzie bardzo bliscy końca, czerpią nową energję życiową ze środka podniecającego, jakim jest poniekąd postać, która ich za sobą pociąga, dopóki nagle nie zniknie w ciemnościach.
W ciągu kwadransa, poświęconego na herbatę i na rozmowę, nie zauważył nigdy, że nasłuchiwała, jakby czekając na odgłosy z zewnątrz; wystarczało mu, że w jej obecności czuł, iż ożywia go nowa siła do pracy.
Gdy odeszła, idąc wolno, z wahaniem a oczy jej biegały dokoła w poszukiwaniu śladów Hilarego, p. Stone niezwłocznie prawie siadał i zasypiał; i śnił może o Młodości — o Młodości, wnoszącej woń żywicy; o Młodości z jej nadziejami i obawami; o Młodości, która, dawno już umarła, snuje się jeszcze tak długo dokoła nas! Duch jego uśmiechał się pewnie pod swoją powłoką — tą kruchą porcelaną jego twarzy; i, podobnie jak psy, polując we śnie, poruszają nogami, tak i on poruszał palcami, spoczywającymi na, okrytych wełną, kolanach.
O siódmej budził go zegar i p. Stone przyrządzał sobie wieczerzę. Gdy ją spożył, zaczynał znów chodzić po pokoju, rozsiewał słowa śród ciszy i wprawiał w ruch pióro.
Tak powstawała książka, jakiej świat jeszcze nie widział!
Dziewczyna zaś, która przychodziła taka markotna, żeby mu przynieść orzeźwienie, i taka markotna odchodziła, ani razu w ciągu tych dni nie ujrzała nawet śladu tego, którego szukała.
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/207
Ta strona została przepisana.