mem kominów. Jasny ale nie świetlany był mały ogródek; woń, ale nie silny powiew unosił się nad złocistemi jeziorami kaczeńców, idąc od mórz kiełkującej koniczyny, od, kołysanej wiatrem, srebrzystej pszenicy; dźwięczała muzyka, ale nie pełnem brzmieniem chórów, nie słodkim pogwarem.
Jak oblicze i postać swego pana, taki był też ten mały ogródek, gdzie słońce rzadko docierało do kompasu — wytworny, miły, zamknięty w sobie, prawdziwy twór wielkomiejski. W tej chwili wszakże Hilary wyglądał zupełnie inaczej, niż zwykle; twarz jego pałała, oczy iskrzyły się gniewnie, niemal jakgdyby był człowiekiem czynu.
Głos p. Stpne’a rozlegał się jeszcze ciągle, drżąc w powietrzu, wyrzucanemi urywkowo zdaniami, profil starca, od czasu do czasu podnoszącego rękopis do oczu, odcinał się ostro na ciemnem tle pokoju. Naraz utorowało sobie do ogrodu zdanie następujące:
— „Śród niepokojących odkryć owych dni, które, jak rozhukane, piętrzące się morza wstrząsały i wydrążały każdą skałę...“
Reszta zatonęła w warczeniu przejeżdżającego samochodu, a gdy głos znów się podniósł, dyktował już widocznie inne zdanie:
— W owych siedzibach, na owych ulicach cienie snuły się, szepcąc i brzęcząc, niby rój konających pszczół, które, pozbawione swego miodu, bo go zjedzono, wędrują śród dnia zimowego, szukając kwiatów, martwych już i zmarzniętych.
Wielka pszczoła, która gospodarowała śród bzu, zaczęła, brzęcząc, krążyć nad jego włosami. Nagle Hilary ujrzał, że podniósł ręce.
— „Stłoczone w olbrzymie masy, pozbawione światła i powietrza, istniały te bezkrwiste sobowtóry postaci z klasy wyższej. Leżały, jak odbicia liści, które, wirując swobodnie na wietrze, zsyłają na ziemię bezbarwne sylwetki. Nikłe, ciemne widma, wędrowcy, przykuci niegdyś do ziemi, nie żywili nadziei, że dotrą do miejsc błogosławionych, ani też wiedzieli zkąd przybyli. Ludzie rzucili je na bruk i podążyli dalej. Nie pochwycili, w porywie powszechnego braterstwa, swych cieni w objęcia, by spoczęły w głębi ich serc, — albowiem słońce nie stało jeszcze wówczas na południu, kiedy żaden człowiek nie ma cienia.
Gdy skonały te słowa śpiewu łabędziego, starzec zachwiał się, drżąc cały, i nagle znikł poniżej linji pola wi-
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/211
Ta strona została przepisana.