Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/222

Ta strona została przepisana.

— Mam jeszcze coś na sumieniu, co muszę panu powiedzieć przed moim wyjazdem, — rzekł, — i zostawić do pańskjej decyzji. Ta mała dziewczyna, która do pana przychodzi, nie mieszka już tam, gdzie mieszkała.
— Na tej ulicy, — rzekł p. Stone.
Hilary śpiesznie ciągnął dalej:
— Musiała się wyprowadzić, bo mąż tej kobiety, u której mieszkała, zadurzył się w niej. Siedział w więzienia i jutro będzie wolny. Jeżeli ona będzie tu dalej przychodziła, to ją, oczywiście, z łatwością znajdzie. Obawiam się że będzie ją znów prześladował. Czy pan to rozumie?
— Nie, — odparł p. Stone.
— Ten mąż, — zaczął znów Hilary cierpliwie, — to biedny, gwałtowny człowiek, który podczas wojny został raniony w głowę i jest niezupełnie poczytalny. Mógłby dziewczynie zrobić krzywdę.
— Jaką krzywdę?
— Zranił już żonę.
— Ja z nim pomówię, — oświadczył p. Stone.
Hilary uśmiechnął się.
— Obawiam się, że słowami w danym wypadku nic się nie wskóra. Mała powinna zniknąć.
Zapanowało milczenie.
— Moja książka! — zawołał p. Stone.
Serce ścisnęło się Hilaremu na widok bladości, jaka pokryła twarz starca. „Lepiej“, pomyślał, „odwołać się do jego poczucia odpowiedzialności i pobudzić w nim siłę woli; ona i tak przestanie tu przychodzić, gdy wyjadę.“
Ale, nie mogąc znieść widoku rozpaczy, jaka malowawała się w oczach starca, dotknął jego ramienia.
— Może ona jednak zechce narazić się na to niebezpieczeństwo, jeżeli pan ją poprosi.
P. Stone nie odpowiedział, a Hilary, nie wiedząc, co dalej mówić, powrócił do okna. Miranda z łebkiem, spoczywającym na łapce, wyszczerzywszy białe zęby, drzemała tam w cieniu, gdzie nie było ani za ciepło ani za zimno.
Naraz odezwał się znów głos p. Stone’a:
— Masz słuszność; nie mogę od niej wymagać, żeby się narażała na takie niebezpieczeństwo!
— Idzie właśnie przez ogród, — rzekł Hilary ochrypłym głosem. — Czy mam ją tu wezwać?
— Tak, — rzekł p. Stone.
Hilary kiwnął ręką.