— A więc trzeba się pożegnać, — rzekł.
Nie wzięła wyciągniętej ręki. Odwróciła oczy; twarz jej drgała: zęby przycięły dolną, wargę. Upuściła konwalię, nagle podniosła twarz na Hilarego, przełknęła głośno ślinę i wysunęła się. Przechodząc zdeptała konwalję.
Hilary podniósł resztki kwiatów i rzucił je w kominek. Woń ich wszakże pozostała w powietrzu.
— A teraz może wybierzemy się na przechadzkę? — spytał.
P. Stone osłabionym krokiem skierował się ku drzwiom i niebawem szli w milczeniu w kierunku Ogrodów.
Tego samego popołudnia Tymjana, ciągnąc za sobą bicykl i trzymając w ręku małą walizkę, wysunęła się z Old Square na boczną ulicę. Złożywszy walizkę na skraju chodnika, gwizdnęła; wnet ukazała się dorożka a człowiek w łachmanach, który, jakby wyrósł z pod ziemi, schwytał kuferek. Wychudła, nieogolona twarz jego miała wyraz zgłodniałego wilka.
— Wynoś się! — krzyknął dorożkarz.
— Dajcie mu pokój! — szepnęła Tymjana.
Nędzarz postawił kuferek w dorożce i czekał nieruchomy.
Tymjana wręczyła mu dwa miedziaki. Sporzał na nie w milczeniu i odszedł.
„Nieborak“, pomyślała; „to właśnie jest jedno z zadali, które musimy spełnić“.
Dorożka potoczyła się teraz w stronę Parku, a Tym podążyła za nią na bicyklu, usiłując, rozglądać się z całym spokojem.
„A więc“, myślała, „kończy się teraz moje dawne życie. Nie chcę być romantyczna i wyobrażać sobie, że czynię coś nadzwyczajnego; muszę to uważać za coś zupełnie zwykłego“. Przyszło jej na myśl, jaką też minę zrobiłby p. Purcey — „ta osoba!“ — gdyby mógł widzieć ją w tej chwili, porzucającą wygodne życie. „Skoro tylko będę na miejscu“, medytowała, „zawiadomię matkę; może przyjechać ju-