mogło, że duch wiosennego lasu przykłada ucho do ziemi, osłoniwszy je, niby muszlą, bladą dłonią, i nasłuchuje szeptu własnego życia. Oto leży, biały i giętki, z wilgotnem tęsknem okiem i, szepce: „Jakie mi dano znaczenie? Ach, jestem wszystkiem! Czy istnieje na świecie, coś, równie jak, ja, przedziwnego?... Och! jestem niczem, skrzydła moje ociężałe; ginę, konam!“
Gdy Tym, w towarzystwie szarej dziewczyny, opuściła „piekło“ na najwyższem piętrze domu, lica jej pałały, dłonie się zacisnęły. Nie powiedziała nic. Szara dziewczyna milczała również, robiła wrażenie ducha, który, skutkiem długotrwałego kąpania się w rzece rzeczywistości, pozbawiony swego ciała, pochyla się nad kimś, co przybył zanurzyć tylko głowę. Bystre spojrzenie Tym zauważyło ten wyraz i twarz jej pokraśniała bardziej jeszcze. Widziała też wzrok, jakim spojrzał młody żyd, gdy Marcin przyłączył się do nich we drzwiach.
„Teraz ma już dwie“, mówił ten wzrok „Młody pan używa sobie!“
Kolację podano w pokoju jej nowej towarzyszki — konserwy mięsne, sałatę z kartofli, gotowane śliwki i ginger ale. Marcin i szara dziewczyna rozmawiali, Tym jadła w milczeniu, ale, jakkolwiek oczy miała spuszczone na talerz, niemniej widziała każde spojrzenie, jakie zamienili, słyszała każde, wypowiedziane przez nich, słowo. Spojrzenia nie były znaczące, nie były też owe słowa szczególnie doniosłe, ile cały ton rozmowy wydawał się bardzo znamienny.
„On do mnie nigdy tak nie mówi,“ pomyślała.
Po kolacji wyszli na przechadzkę, ale przed bramą szara dziewczyna przycisnęła ramię Tymjany, pożegnała ją przelotnym pocałunkiem i powróciła na schody.
— Nie idziecie? — zawołał Marcin.
Głos jej dobiegł ich z góry:
— Nie, dzisiaj nie.
Odwrotną stroną dłoni Tym starła ślad pocałunku. I para kuzynów wmieszała się w ruch uliczny.
Wieczór był bardzo ciepły i duszny; najlżejszy powiewnie orzeźwiał zadymionego miasta. Mówiąc mało, wędrowali wśród zapadającego zmroku nieskończenie długiemi ulicami, skąd powrót do światła i ruchu Easton Road wydawał się powrotem do nieba. W pobliżu nowego mieszkania Tym odezwała się nareszcie:
— Po co się tak dręczyć? To wszystko jest jak okropna maszyna, która usiłuje nas zmiażdżyć; ludzie są, jak owa-
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/232
Ta strona została przepisana.