dy które palcem rozgniatamy na książce. Nienawidzę tego... Przeklinam to!
— Mogą wszakże równie dobrze być zdrowymi owadami, dopóki istnieją, — odparł Marcin.
Tym zwróciła się ku niema.
— Czuję, że nie będę spała tej nocy, Marcinie; sprowadź mi mój bicykl.
Marcin wpatrzył się w nią bacznie przy świetle lampy ulicznej.
— All right, — rzekł, — pojadę z tobą.
Są, jak twierdzą moraliści, drogi, które prowadzą do piekła, ale droga, jaką dążyło dwoje młodych cyklistów około godziny jedenastej, prowadzi do Hampstead. Różnica w charakterze tych dwóch celów ujawniła się niebawem, albowiem gdy piekło zawdzięcza może swoje powstanie ludziom w ogóle, Hampstead został najwidoczniej utworzony przez wyższą klasę społeczną. Są tam drzewa i ogrody i, zamiast ciasnych przesmyków nieba, obwarowanych dachami domów i przyćmionych żółtemi oparami, unoszącemi się z nad świateł londyńskich, niebo rozpościera się niby wielki, drgający staw.
Od tego wału miejskiego, Spaniard’s Road, ciągną się na prawo i na lewo dwie równiny; zapach kwitnącej tarniny zakradł się na wzgórze; wschodzący księżyc zawisł na gałęzi jodłowej. Nad równiną królowały gwiazdy a czarne skrzydła snu rozpostarły się na polach — ciche, zaledwie oddychające, spoczywało olbrzymie ciało kraju. Ale na południu, gdzie leżało miasto, jego, nie znająca spokoju, głowa, — gwiazdy jakby pospadały i zasiały niezliczone bruzdy olbrzymiego szarego moczaru, a z ciemnych miazmatów ulic unosił się szmer, szept, niby dalekie wabienie jakiejś nieśmiertelnej tancerki, która zniewala ludzi do śledzenia ruchów jej powiewnej, roziskrzonej, czarnej zasłony i wirującej postaci. Niby pieśnią morza w muszli był szept tej czarownicy ruchu, wabiącej do siebie dusze ludzkie, ściągającej je w bezdeń, która nigdy nie zaznała spokoju.
Ponad parą młodych kuzynów, pomykających wzdłuż zbocza między miastem a wsią, płynęły zwolna trzy lekkie białe obłoki ku zachodowi, jak płyną znużone, wyczerpane ptaki morskie, zdala od lądu po ciemno-szafirowej, niezgłębionej toni morskiej.
Przez godzinę jechali oboje w milczeniu przed siebie.
— Czy zajechaliśmy już dość daleko? — spytał wreszcie Marcin.
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/233
Ta strona została przepisana.