Tym potrząsnęła głową. Długi, stromy pagórek za małą, w śnie pogrążoną, wioską, powstrzymał ich. Poza ciemnemi polami migotało w poświacie księżycowej blade pasmo wody. Tym zwróciła się ku tej wodzie.
— Gorąco mi, — rzekła; — chciałabym ochłodzić twarz. Zostań tutaj. Nie chodź za mną.
Zostawiła bicykl, przeszła przez furtkę w płocie i znikła między drzewami.
Marcin pozostał, oparty o płot. Zegar wiejski wybił pierwszą. Daleki krzyk sowy, która wyszła na żer, przeciął ciszę tej ostatniej nocy majowej. Księżyc, zaokrąglony do pełni, płynął spokojnie po błękitnej powierzchni nieba, niby wielki, zamknięty nenufar. A Marcin dostrzegał po przez drzewa stłoczoną w czarną plamę na brzegu stawu trzcinę, w kształcie sierpa. Dokoła niego jaśniały kwiaty majowe. Była to jedna z tych nocy, co zamieniają marzenie w rzeczywistość i rzeczywistość w marzenie.
„Księżycowe głupstwa i nic więcej!“ pomyślał młodzieniec, bo ta noc wniosła niepokój do jego serca.
A Tym nie wracała. Wołał jej, i wśród śmiertelnej, ciszy, jaka następowała po jego okrzykach, słyszał bicie własnego serca. Przeszedł przez furtkę. Nigdzie nie było jej widać. Dlaczego płata mu takiego figla?
Odwrócił się od wody między drzewami, gdzie unosiła się odurzająca woń kwiatów majowych.
„Nie należy nigdy niczego szukać!“ pomyślał i przestał nasłuchiwać.
Powietrze było takie spokojne, że liście niskiego krzaku, który muskał jego twarz, nie poruszały się wcale.
Naraz dobiegły go słabe dźwięki i skierował się w ich stronę. Pod drzewem bukowem byłby niemal przewrócił się przez Tymjanę, która leżała twarzą na ziemi. Serce młodego lekarza zabiło silniej z trwogi; ukląkł szybko przy niej. Postawą dziewczęcia, przytuloną do podłoża z suchych liści bukowych, wstrząsało gwałtowne łkanie. Drżała od stóp do głowy; zrzuciła kapelusz, a zapach jej włosów zlewał się z wonią nocy. Marcina ogarnęło takie samo uczucie, jakiego doznawał, gdy, chłopcem małym będąc, patrzył na królika, schwytanego w zatrzask. Dotknął jej ramienia. Usiadła, a przesuwając dłonią po oczach, krzyknęła;
— Odejdź! Och, odejdź!
Objął ją ramieniem i czekał. Minęło pięć minut. W powietrzu unosiło się lekkie drganie, gdyż blask księżyce zna-
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/234
Ta strona została przepisana.