lazł otwór między ciemnemi liśćmi i spłynął na ziemię obok nich, srebrząc czarne cienie drzewa bukowego. Jakiś maleńki ptaszek, obudzony przez tych nieproszonych gości, zaczął ćwierkać i fruwać, lecz niebawem ucichł. Niesłychane zmieszanie ogarnęło Marcina, który znalazł się śród nocy tak dziwnie blisko młodego dziewczęcia.
„Biedne maleństwo!“ pomyślał; „bądź dla niej dobry, pociesz ją!“
Wszelką szorstkość opuściła go, a noc była taka przecudna! I nagle w sercu młodzieńca obudziła się świadomość — co było u niego rzadkie, gdyż nie był on, jak Hilary człowiekiem filozofującym, — że ona jest równie prawdziwa jak on, że i ona cierpi, żyje uczuciem i nadzieją, ale nie jego uczuciami i nadziejami tylko własnemi. Palce jego zaciskały się po przez cienką bluzkę dokoła jej ramienia. A dotknięcie tych palców miało większą wartość od jakichkolwiek słów, tak jak ta noc, przepojona poświatą księżycową, pełna marzeń, więcej była warta od tysiąca nocy trzeźwej rzeczywistości.
Tym uwolniła się w końcu od jego uścisku.
— Nie mogę, — łkała. — Nie jestem taka, za jaką mnie miałeś... jam do tego nie stworzona!
Drwiący uśmiech wykrzywił usta Marcina. A więc dlatego! Ale uśmiech niebawem znikł. Nie bije się tego co już jest powalony!
Głos Tymjany żalił się wśród ciszy.
— Myślałam, że będę mogła... ale ja muszę mieć dokoła rzeczy piękne. Nie znoszę takiego szarego, okropnego otoczenia. Nie jestem tamtą dziewczyną. Ja jestem... dy... dyletantką!
„Gdybym ją tak pocałował“ — pomyślał Marcin.
Padła znów na ziemię, wtulając twarz w ciemne liście bukowe. Księżyc popłynął dalej. Głos jej, słaby i stłumiony, odzywał się jakby z grobu pogrzebanej wiary
— Nie jestem zdolna do tej pracy. I nigdy nie będę. Zupełnie jak matka!
Ale dla Marcina istniał na razie tylko zapach jej włosów.
— Nie, — szepnął głos Tymjany, — martwa sztuka to jedyne dla mnie zajęcie... Jestem tylko... do niczego!
Siedzieli tak blisko siebie na ciemnym kobiercu z liści bukowych, że ciała ich stykały się i ogarnęło Marcina gorące pragnienie pochwycenia Tym w objęcia.
— Jestem samolubna! — zawodził złamany głos. — Przecież prawdę mówiąc, ci ludzie nic mnie nie obchodzą...
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/235
Ta strona została przepisana.