Rozległ się nieokreślony szmer, jak wśród ludzi, nie przejmujących się zbytnio jakąś uwagą i dźwięk zamykanych drzwi.
„Co ty o tem właściwie myślisz, wuju Hilary!
Odwróciwszy się od swego biurka, aby spojrzeć w twarz swej młodej siostrzeniczki, Hilary Dallison odpowiedział:
„Moja droga, z takiemi samemi sprawami mamy do czynienia od początku świata. O ile mi wiadomo, niema procesu chemicznego, któryby nie wytwarzał zbędnych produktów. To, co dziadek twój nazywa naszymi „cieniami“, są to zbędne produkty procesu społecznego. Że, co dziesiąty tonie, jest równie pewnem, jak to, że co pięćdziesiąty podobny nam, wypływa, ściśle broniąc, kim oni są i skąd się biorą, czy mogą się udoskonalać, jest, sądzę, tak niejasne, jak tylko być może“.
Postać dziewczęcia, siedzącego w wielkim fotelu, nie drgnęła. Usta miała pogardliwie skrzywione, czoło zmarszczone.
„Marcin mówi, że rzecz jakaś tylko wtedy jest niemożebna, jeżeli ją za taką uważamy“.
„Obawiam się, że to wiara i góry“.
Tymjana niecierpliwie poruszyła nogą; dotknęła nią niemal Mirandę, małą buldożkę.
„Och, maleństwo!“
Lecz mała bursztynowa buldożka odsunęła się.
„Nienawidzę tych żartów, wuju: takie są niesmaczne!“
Hilary oparł głowę na swem wąskiem ręku; była to jego charakterystyczna postawa.
„Są wstrętne, niesmaczne i przykre. To nic a nic sprawy nie ułatwia, nieprawdaż?“
„Przypuszczam, że my wprost sami stwarzamy trudności, zwracając na nie uwagę“.
Hilary uśmiechnął się. „Czy to również mówi Marcin?“
„Oczywiście, że tak“.
„Szczerze mówiąc“, szepnął Hilary, „ja widzę jedną tylko trudność — naturę ludzką.“