— Na mnie, oczywiście, spada ten obowiązek w zupełności, teraz, kiedy p. Dallison wyjechał zagranicę.
Mała modelka, na te słowa, drgnęła gwałtownie. Zdawało się, że strzała przebija jej białą szyję. Przez chwilę zdawało się, że padnie, ale chwyciwszy się parapetu u okna, utrzymała się na nogach. Oczy jej, jak ślepia zwierzęcia, dręczonego bólem, biegały tu i owdzie, poczem spoczęły osłupiałe na Biance. W tem spojrzeniu, które, jakby nic nie widziało, pełne śmiertelnego lęku i jakiegoś usilnego rozważania, — było coś niesamowitego. Stopniowo rumieńce powróciły na jej lica, zabarwiły się znów usta i oczy; widocznie wysnuła ze swych rozważań pomyślny wniosek.
I Bianka nagle zrozumiała. A więc to oznaczał zamknięty kuferek i nieład w pokoju. Jednak bierze ją ze sobą.
Śród wzburzenia, wywołanego tem odkryciem, wyrwało jej się tylko jedno słowo;
— Rozumiem!
Wystarczyło. Z oblicza dziewczyny znikł odrazu wszelki ślad udręczonego zamyślenia, rozjaśniło się, odmalowało się na niem poczucie winy, a potem posępny upór.
Niechęć wzajemna, która od długich miesięcy istniała między niemi, ujawniła się teraz dobitnie. Duma Bianki nie mogła jej dłużej ukrywać, uległość dziewczyny nie zdołała jej dłużej osłaniać. Jak przeciwnicy w pojedynku stały naprzeciwko siebie z obu stron kuferka — ordynarnego polakierowanego na bronzowo, związanego sznurami, blaszanego kuferka. Bianka rzuciła spojrzenie na ten kuferek.
— Ty, — rzekła — i on? Cha, cha, cha, cha! Cha! cha! cha!
Wobec tego okrutnego śmiechu, wymowniejszego i boleśniejszego od setek rozpraw o różnicy klasowej, od tysiąca szyderczych słów — mała modelka nie mogła się ostać; usiadła na niskiem krześle w oknie, gdzie widocznie siedziała już poprzednio, wyglądając na ulicę. Ale, jak smak krwi podnieca psa, tak własny śmiech pozbawił Biankę panowania nad sobą.
— Cóż ty sobie wyobrażasz, dziewczyno, i dlaczego on ciebie zabiera? Przez litość jedynie! Nie dlatego, że będzie samotny. Samotny... Ale ty tego nie rozumiesz!
Mała modelka, chwiejąc się, stanęła znów na nogach. Twarz oblała się ciemnym rumieńcem.
— On mnie chce! — rzekła.
— Chce ciebie? Tak, jak chce obiadu. A jak zje... co
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/259
Ta strona została przepisana.