je objęły, bo stała tak, że zdawało się, iż musi upaść nawznak; zniewalając go hypnotyczną mocą, żeby zapomniał o wszystkiem a pamiętał jedynie, iż nie istnieje na świecie nic, prócz jej, czekającego nań, młodego ciała — nic innego.
Katarynka ucichła; czar prysnął. Dziewczyna zwróciła się do niego twarzą. Podobnie, jak powiew wiatru zaciemnia i mąci zmarszczkami zieloną, czarowną toń, w którą śmiertelnik spoglądał, tak rozsądek Hilarego objął nagle położenie i ukazał mu je takiem, jakiem było w rzeczywistości. Dziewczyna, która chwytała w lot każdą zmianę w jego twarzy, udała, że chce ponownie wybuchnąć płaczem; ale, zastanowiwszy się, że łzy na nic się nie przydały, przycisnęła dłonie do oczu.
Hilary patrzył na te okrągłe, niezbyt czyste, ręce. Widział, że spogląda na niego przez palce. A to spojrzenie było niesamowite, niemal straszne, jak wzrok kota, czyhającego na ptaka. I stał przerażony okropną rzeczywistością swego położenia, wobec własnej przyszłości z tą dziewczyną, z jej tradycjami, przyzwyczajeniami, życiem, i tysiącem rzeczy, których o niej nie wie, a z któremi będzie musiał się pogodzić, jak ją raz zabierze. Minęła minuta, która wydawała się wiecznością, albowiem wtłoczyła się w nią cała siła jej długich zabiegów, instynktownego uczepienia się czegoś, w czem odczuwała zabezpieczenie dla siebie, jej ambitnych dążeń i żądzy przykucia go do siebie.
Świadomy tego wszystkiego, powstrzymywany obrazem, swej przyszłości, a jednak gnany ku niej zmysłami Hilary zatoczył się, jak człowiek pijany. Nagle skoczyła ku niemu zarzuciła mu ramiona na szyję i przywarła ustami do jego ust. Wargi jej były wilgotne i gorące. Szła od niej woń stęchłego fijołkowego pudru, zmieszana z ciepłem jej ciała, Przeniknęła do głębi serca Hilarego. Cofnął się, w porywie wstrętu, czysto fizycznego.
Tak odepchnięta, stała dziewczyna sztywno, z falującem łonem, oczy miała szeroko rozwarte, usta rozchylone jeszcze od pocałunku. Hilary wyrwał z kieszeni paczkę banknotów i rzucił na łóżko.
— Nie mogę cię zabrać ze sobą! — jęknął głucho. — To szaleństwo! niepodobna!
I wyszedł na korytarz. A potem zbiegł ze schodów i wskoczył do dorożki. Zdawało mu się, że wiek cały minął, zanim ruszyła. A gdy się w końcu potoczyła, wcisnął się w głąb i siedział z zaciśniętemu rękoma, cichy, nieruchomy, jak umarły.
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/263
Ta strona została przepisana.