Ręka jego, osuwając się, dotknęła jej ramienia a ona pochwyciła ją w swoją rozpaloną dłoń. I tak złączeni wyszli, po omacku, przez pasaż do jego pokoju.
— Dobranoc, drogi ojcze, — szepnęła Bianka.
W świetle otwartych teraz drzwi swego pokoju p. Stone usiłował ujrzeć twarz córki, ale ona nie chciała mu jej ukazać. Zamknąwszy drzwi pocichu, wysunęła się na schody.
Siedząc w sypialni przy otwartem oknie miała wrażenie, że pokój jest pełen ludzi — nerwy jej były zupełnie rozprzężone. Zdawało się, że tej nocy ściany nie mają siły powstrzymania obecności natrętów. Krążące lub nieruchome, teraz wyraźne, to znów nagle okryte gęstą zasłoną, snuły się dokoła jej cichej postaci, leżącej z zamkniętemi oczyma w fotelu. Dokoła mglistych cieni pełzających w pokoju, unosił się szelest, podobny do tarcia suchej słomy lub do brzęczenia pszczół śród koniczyny. Gdy Bianka podnosiła się, cienie znikały a dźwięki zamieniały się na odległy gwar ruchu ulicznego; lecz z chwilą, gdy opadała wgłąb fotelu i zamykała oczy, przybysze zaczynali znów zakradać się dokoła niej z tym samym suchym, tajemniczym szelestem.
Wreszcie zasnęła ale niebawem przebudziła się z lękiem. Tam, w smudze bladego światła, stała mała modelka tak, jak na owym nieszczęsnym obrazie. Twarz dziewczyny była kredowo-biała, pod oczami miała sinawe cienie. Zdawało się że oddech ulatuje z jej rozchylonych, zaledwie zaróżowionych, ust. Na kapeluszu widniało pawie piórko obok dwóch purpurowych róż. Od całej postaci szła woń, — ale bardzo słaba, jak najdelikatniejszy zapach kwiatu cykorji. Jak długo tam stała? Bianka zerwała się na równe nogi — zjawa znikła.
Zbliżyła się do owego miejsca. Nie było w tym rogu nic oprócz poświaty księżycowej; woń, jaką poczuła, był to zapach, który szedł od drzew w ogrodzie.
Ale zjawa była taka żywa, że Bianka stała w oknie, z trudnością chwytając powietrze, przesuwając gorączkowo dłoń po oczach.
Nad ciemnym ogrodem księżyc zawisł w pełni złocistą kulą. Jego blade, żółtawe światło padało na najdrobniejszy krzew i listek, na każdy śpiący kwiat. Łagodna, drżąca poświata zlewała wszystko w jedną tajemniczą, kojącą całość tak, że żadna pojedyncza postać, żadna drobna istota nie miała sama przez się znaczenia.
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/269
Ta strona została przepisana.