Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/270

Ta strona została przepisana.

Bianka stała długo, wpatrzona w potok poświaty księżycowej, padający na kobierzec, niby grad kwiatów, wyssanych i rozsypanych przez pszczoły. Wtem ujrzała na rozświetlonej przestrzeni w ogrodzie cień, dążący śpiesznie po, trawie i, ku jej przerażeniu, powstał głos, drżący i donośny, który jakby usiłował wyzwolić się z za muru ciemnych drzew:
— Umysł mój osnuła chmura. Wielki Wszechświecie! Nie mogę pisać! Nie mogę już dłużej ujawniać moim braciom, że są jedną duszą i jednem ciałem. Nie jestem godzien dłużej tu przebywać. Pozwól mi rozpłynąć się w Tobie i umrzeć!
Bianka widziała jak wątłe ręce ojca wyciągają się z rękawów białej szaty, jakgdyby spodziewał się, że niezwłocznie wstąpi w świat Powszechnego Braterstwa w przestworzu.
Poczem nastąpiła chwila, kiedy, za sprawą siły czarodziejskiej, wszelkie, najdrobniejsze nawet rozdźwięki, stopiły się w harmonję ciszy, jakgdyby nadeszła śmierć jaźńi na ziemi.
I nagle, przerywając ten czar, rozległ się znów, śród nocy, drżący głos p. Stone’a, niby powiew wiatru w sitowiu.
— Bracia! — zawołał.
Po za szpalerem krzaków bzowych Bianka spostrzegła u bramy ciemny hełm policjanta. Stał, patrząc bacznie w stronę, z której szedł ten głos. Podniósłszy latarkę rzucił nią smugi światła we wszystkie zakątki ogrodu, szukając tych, do których wezwanie było skierowane. Zadowolony widocznie, że nikogo nić było, zwrócił ją jeszcze w prawo i w lewo, obniżył do poziomu piersi i, wolnym krokiem, poszedł dalej.

KONIEC