nie najwspanialszym gmachem z całej ulicy. Drzwi nie były jednak zamknięte i Hilary, pociągnąwszy jakiś okruch dzwonka, wszedł do środka.
Pierwsza rzecz jaką zauważył, był to zapach; ściśle biorąc, nie był on zły, lecz mógłby być lepszy. Był to zapach muru i prania z pewną domieszką zapachu wędzonych śledzi. Drugą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, była jego bursztynowa buldożka, stojąca na progu, wpatrzona w mizernego, piaskowego kota. Musiał czemprędzej wypędzić to małe kociątko o grzbiecie gniewnie wygiętym, aby jego buldożka mogła wejść do domu. Trzecia rzecz, jaką zobaczył, była to ułomna, niska kobieta, stojąca we drzwiach pokoju. Twarz jej o dużych kościach policzkowych oraz szeroko rozwartych, jasno szarych, podkrążonych oczach, otwarta była i nacechowana cierpliwością; dawała wypoczynek swej kulawej nodze, opierając ją o drzwi.
„Nie wiem, czy pan kogo zastanie na górze. Poszłabym się dowiedzieć, ale jestem kulawa.
„Tak, widzę to,“ powiedział Hilary. „Bardzo mi przykro.“
Kobieta westchnęła: „To już całe pięć lat;“ i wróciła do swego pokoju.
„Czy nic nie można na to poradzić?“
„Tak, kiedyś zdawało mi się, że można“ odpowiedziała kobieta, lecz mówią, że to choroba kości; zaniedbałam to z samego początku“.
„To niedobrze!“
„Nie mieliśmy na to czasu,“ rzekła kobieta, jakby w swej obronie i powróciła do pokoju tak przepełnionego fajansowemi filiżankami, fotografjami, barwnemi rysunkami, owocami z wosku i innemi ozdobami, że zdawało się, iż niema już miejsca na olbrzymie łóżko.
Pożegnawszy ją, Hilary zaczął iść na górę. Na pierwszem piętrze zatrzymał się. Tutaj w pokoju od tyłu, mieszkała mała modelka.
Rozejrzał się dokoła. Obicie w korytarzu było ciemno-pomarańczowe, firanka przy oknie porwana i rozchodził się ścigający ciągle, przenikający wszystko zapach muru, prania i wędzonych śledzi. Robiło mu się niedobrze, przejmował go moralny wstręt. Mieszkać tutaj, chodzić po tych schodach, wśród tych ciemnych, koloru żółci ścian, po tej brudnej podłodze, przytem — ach! dzień w dzień; dwa, cztery, sześć razy, Bóg wie, ile razy dziennie! I zmysł ten pierwszy, który bywa przynęcany lub odpychany, pierwszy,
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/43
Ta strona została przepisana.