Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/5

Ta strona została przepisana.





ROZDZIAŁ I.
Cień.

Popołudniu ostatniego dnia kwietnia 190... wzburzone morze drobnych, postrzępionych obłoków, unosiło się nad High Steet w dzielnicy Kensington. Płynąca mglista fala, zakrywająca cały niemal nieboskłon, przypuszczała szturm dokoła skrawka lazurowego nieba, kształtem do gwiazdy zbliżonego, które jaśniało jeszcze niby pojedyńczy kwiat gencjany śród nieliczonych traw. Zdawało się, że każda z tych małych chmurek uzbrojona jest w niewidzialne skrzydła i, podobnie, jak owady w swoim ustawicznym locie, chmurki gromadziły się i krążyły dokoła gwieździstego kwiecia, który płonął tak jasno, daleki i nieruchomy. Z jednej strony skłębiły się niby w wełnistą masę, takie spiętrzone, że zatarły się, wszelkie kształty i zarysy; z drugiej — większe, silniejsze wydobywały się z ciżby, i jakby szły do ataku na oporny skrawek blasku wieczystego. Nieskończona była różnorodność tych miljonów pojedyńczych lotnych rojów, niezmienna trwałość tej nieruchornej gwiazdy lazurowej.
W dole, na ulicy, pod odwiecznem falowaniem różnorodnych uskrzydlonych chmur, śród przejrzystego powietrza, tłoczyli się mężczyźni kobiety, dzieci oraz ich współstworzenia — konie, psy i koty — i w radosnym nastroju wiosennym załatwiali swoje sprawy. Dążyli śpiesznie, a odgłos ich żywiołowego ruchu odzywał się nieprzerwanym szumem: „Ja, ja, ja, ja!“