czenia parasoli oraz tych książek, które nie znikły jeszcze z bibljoteki; nie dlatego, oczywiście, żeby śród członków ujawniały się nieuczciwe skłonności, lecz dlatego, że członkowie ci, po ożywionej wymianie myśli, wychodzili długim szeregiem a każdy z nich zabierał jakiś przedmiot uchwytny. Służba klubowa nigdy też nie spuszczała ciemnö-bronzowych rolet, gdyż członkowie, w zapale dyskusji, zawsze spuszczali je sami.
Na ogół członkowie nie lubili się wzajemnie; każdy się pytał, poco tamci piszą a gdy triu przysłano ich utwory duchowe — czytał je z zawiścią. Jeśli zdarzyło się kiedy, że zniewoleni zostali do wydania wzajemnie o sobie opinji, mówili, że niewątpliwie „taki a taki“ ma „duży talent”, ale nigdy jego dzieł nie czytali! Postanowiono bowiem niebawem, jako zasadę podstawową członkostwa kluby, żeby nie czytać nigdy pism cudzych, o ile autor nie umarł, bo inaczej mogłoby się zdarzyć, że trzeba by powiedzieć komuś w oczy, że dzieło jego nie ma żadnej wartości.
Członkowie klubu bowiem przestrzegali surowo czystości swego literackiego sumienia. Wyjątek stanowili zawodowi krytycy literaccy, gdyż ich sądy były czytywane przez wszystkich ze zmiennym uśmiechem i pewnem podrażnieniem umysłowem. Od czasu do czasu jakiś członek, wbrew wszelkiemu poczuciu przyzwoitości, powziął gwałtowne upodobanie do książek innego członka, i wyrażał swój zachwyt głośno, ku wielkiemu niezadowoleniu kolegów, którzy, z niemiłym chłodem w żołądku, zapytywali siebie zdziwieni dlaczego właściwie nie ich książki tak chwali.
Coroku prawie, i to przeważnie w marcu, odzywały się w klubie echa pewnych aspiracji; członkowie zapytywali siebie wzajemnie dlaczego — nie istnieje Brytańska Akademja Literacka; dlaczego nie przedsięwzięto dotychczas wspólnych kroków, celem, ograniczenia produkcji książek innych autorów; dlaczego nie jest ustanowiona doroczna nagroda za najlepsze dzieło. Przez krótki czas zdawało się niemal, że ich interesy osobiste są w niebezpieczeństwie; ale, pewnego poranka otwarto okna szerzej niż zwykle i wszystkich skrycie ogarnęło wrażenie człowieka, który połknął moskita, co go przez całą noc dręczył — doznali ulgi ale byli nieco zakłopotani. W stosunkach towarzyskich uprzejmi byli dla siebie wzajemnie — jako ludzie przeważnie mili i dobrze wychowani — a każdy z nich miał własny aparat sławy, przy którym można było widzieć go
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/82
Ta strona została przepisana.