I zaczął okrywać pocałunkami jej twarz i szyję. Czuł, że oddaje mu pocałunki; przez chwilę trzymali się w namiętnym uścisku. Poczem, jakgdyby za wspólną zgodą, objęcia ich rozwarły się, oczy spoglądały lękliwie, jak oczy dzieci, które namówiły się wzajemnie do kradzieży łakoci, na ustach zaś zagościł najbledszy z bladych uśmiechów. Zdawało się, że usta te mówią: „Tak, ale przecież nie jesteśmy na wskroś zwierzętami!“
Hilary wstał i usiadł na łóżku. Bianka pozostała w fotelu, patrzyła prosto przed siebie, nieruchoma, głowę przechyliła w tył, jej biała szyja jaśniała, na ustach i w oczach migotał ten sam blady uśmiech. Nie zamienili już ani jednego słowa, ani jednego spojrzenia.
Poczem Bianka wstała, bez najlżejszego szelestu, minęła męża i wyszła.
Hilary miał w ustach taki smak, jakgdyby żuł popiół. I ukształtowało się na jego ustach zdanie — jak to nieraz człowiekowi się zdarza pomyśleć słowa bez powodu i związku: „Dom zgody!“
Poczem poszedł pod drzwi jej sypialni i nasłuchiwał. Nie dobiegł go najlżejszy odgłos. Gdyby płakała — gdyby się śmiała — wołałby stokroć niż tę ciszę. Przycisnął dłonie do uszu i zbiegł ze schodów.
Minąwszy swój gabinet, Hilary zatrzymał się przed drzwiami pokoju p. Stone’a; myśl o tym starcu, który, wobec wszelkich wydarzeń zewnętrznych, kroczył tak wytrwale, w oderwaniu od wszystkiego, własną drogą, miała dlań pierwiastek ożywczy.
P. Stone, w bronzowym wełnianym szlafroku, siedział z oczyma utkwionemi w coś, umieszczonego w rogu pokoju, skąd unosił się lekki, wonny obłok pary.
— Zamknij drzwi, — rzekł; — przyrządzam kakao; napijesz się filiżankę?
— Przeszkadzam może? — spytał Hilary.
P. Stone spojrzał nań bystro, zanim odpowiedział:
— Zauważyłem, że jeśli pracuję po wypiciu kakao, mam ucisk w wątrobie.