Szli długą, szarą, krętą ulicą, której wąskie, posępne, niepomalowane domy świadczyły o rozpaczliwem ubóstwie. Gnane powiewem wiatru wiosennego wirowały w rynsztokach źdźbła słomy i skrawki papieru; zdawało się, że, śród oślepiającego blasku słońca, wre zacięta, okrutna walka. Tymjana rzekła:
— Widok tej ulicy przejmuje mnie uczuciem pustki.
Marcin skinął głową.
— To gorsze niż istotna nędza. I tak trwa przez pół mili.[1] Tu wszędzie toczy się zacięta walka. Dalej już zajechali walki.
I szli w milczeniu krętą ulicą, pełną nędznych sklepów, i bezgranicznie ponurego smutku.
Na rogu poprzecznej ulicy Marcin rzekł;
— Skręćmy tutaj.
Tymjana stanęła i skrzywiła nos. Marcin spojrzał na nią.
— Już stchórzyłaś!
— Nie stchórzyłam, Marcinie, tylko nie mogę znieść tych wyziewów.
— Będziesz musiała się przyzwyczaić.
— Tak, wiem; ale... ale zapomniałam zabrać chustkę z eukaliptusem.
Młodzieniec wyjął czystą chustkę do nosa, jeszcze nawet złożoną.
— Masz, weź moją.
— Doznaję takiego uczucia, jakgdyby... wstydzę się, ze ci zabieram... — i wzięła podaną chustkę.
— All right, — rzekł Marcin. — Pójdź dalej!
Domy na tej wąskiej ulicy wydawały się pełne kobiet wewnątrz i zewnątrz. Niejedna trzymała dziecko na ręku; zajęte były jakąś robotą albo wyglądały oknem, lub też plotkowały stojąc, czy siedząc w progu drzwi. A wszystkie umilkły i ścigały bacznym wzrokiem przechodzącą młodą parę. Tymjana spojrzała ukradkiem na towarzysza. Szedł ciągle tym samym długim krokiem; twarz jego była, jak zwykle, blada i zachowała zwykły badawczy, szyderczy wyraz.
Trzymając kurczowo ściśniętą dłonią chustkę w pogotowiu i usiłują naśladować obojętne zachowanie się Marcina, Tymjana spojrzała na grono pięciu kobiet w najbliż-
- ↑ Angielskiej.