wózek przed sobą. A tu i owdzie, ze sklepu ze smażonemi rybami lub z żelaztwem, wychodził mężczyzna w brudnym fartuchu, chcąc się trochę wygrzać na słońcu i popatrzeć dokoła; i zdawało się, że w tem otoczeniu nie znajduje nic, co mogłoby go przygnębić.
Śród tego płynącego nieustannie, zmiennego potoku przechodniów, ukazywały się kobiety, niosące żywność, owiniętą w gazety, lub węzełki pod chustkami. Twarze tych kobiet nie były ani nadmiernie czerwone i szpetne, ani też sinawo-białe; malował się na nich wyraz istot, które wiedzą, że prowadzą takie życie, jakie im przeznaczyła Opatrzność. Na tych obliczach nie ujawniał się nigdy bunt ani zdumienie, ani przestrach, ani wstyd; zamiast tych uczuć, okazywały tylko głuchą, obojętną uległość, albo też mechaniczną, brutalną wesołość. Załatwianie sprawunków, chodzenie w koło gospodarstwa, było ich codziennem zajęciem; należało spełniać te obowiązki bez szemrania. Ponieważ nie miały żadnej nadziei, że kiedykolwiek będzie inaczej, nie mogąc wcale wyobrazić sobie innego trybu życia, nie trwoniły nawet sił na łudzenie się nadzieją lub na marzenia.
Tu i owdzie przechodzili też starcy i staruszki, wlokąc się, jak pszczoły zimowe, które w jakiejś osobliwej i złej chwili, zapomniały skonać, śród blasku słonecznego znojnej pracy, i, za stare już, niezdatne do roboty, zostały wygnane ze swego ula, by ginąć powoli w zimnym mrocznym schyłku swych dni.
Tymjana ujrzała, że ze środka ulicy nadjeżdża wóz browarny, ciągniony przez trzy konie, z zaplecionym w warkoczyki ogonem, z przystrojoną wstęgami grzywą; miedziana uprząż lśniła się w blasku słonecznym. Wysoko, niby bożek, siedział woźnica, a oczy jego między wązkiemi szparami powiek, patrzyły nieruchomie z ponad olbrzymich czerwonych policzków, na grzywy koni. Za nim toczył się, z wolnym, nieustającym zgrzytem, wóz, naładowany okseftami, na których leżał śpiący towarzysz woźnicy. Niby milczące wyobrażenie jakiejś wielkiej potęgi, toczył się wóz, dumny, że jego potworne cielsko zawiera wszystkie rozkosze i wszystkie uciechy, jakich zaznawały kiedykolwiek te cienie uliczne.
Młoda para stanęła teraz w miejscu, gdzie droga rozchodziła się na wschód i na zachód.
— Przejdziemy tutaj, — rzekł Marcin, — a później dalej do Kensingtonu. Niema tu już teraz nic zajmującego, do-
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/97
Ta strona została przepisana.