— To świeże... z wczorajszego wieczora. Czy jest arnika w domu?
— Nie, panie.
— Naturalnie. — Położył sześć pensów na parapecie okna. — Proszę kupić i natrzeć ręce. Tylko trzeba uważać, żeby skóra nie zeszła.
— Dlaczego pani go nie porzuca? Dlaczego pani żyje z takim brutalem? — wybuchnęła Tymjana.
Marcin zmarszczył czoło.
— Czy mieliście jaką nową kłótnię, czy też poszło o zwykłe sprawy? — spytał.
Pani Hughs zwróciła się twarzą do skąpego ognia. Ramiona jej podnosiły się i opadały kurczowo.
Tak minęły trzy minuty, poczem zaczęła znów trzeć namydloną bieliznę.
— Jeżeli to nie przeszkadza, zapalę fajkę — rzekł Marcin. — Jak na imię temu bębnowi? Bill? Masz, Bill! — Wetknął mały palec w rączynę dziecka. — Pani karmi sama?
— Tak, panie.
— Które to z kolei?
— Straciłam troje; teraz żyje tylko jeszcze jego brat, Stanley.
— Corok jedno?
— Nie, panie. Dwa lata podczas wojny, opuściłam oczywiście.
— Hughs był raniony?
— Tak, panie... w głowę.
— Aha! I miał gorączkę?
— Tak, panie.
Marciu stuknął fajką w czoło.
— Najmniejsza kropelka wódki idzie mu zaraz tu, co?
Pani Hughs przerwała płukanie obrusa; na twarzy, łzami zalanej, odmalowała się uraza, jakgdyby wykryła usiłowanie, zmierzające do usprawiedliwienia jej męża.
— Nigdy nie obchodził się ze mną tak, jak teraz, — rzekła.
Stali we troje dokoła łóżeczka, na którem prezydowało niemowlę, patrząc dokoła uroczystym wzrokiem.
— Mniejsza oto, co było. Gdybym była panią, nie pozostałabym tu ani jednego dnia dłużej. To obowiązek pani, jako kobiety, — rzekła Tymjana.
Usłyszawszy o swoim obowiązku, jako kobiety, pani Hughs odwróciła się; na wychudłej twarzy odbiła się chęć zemsty.
Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/99
Ta strona została przepisana.