Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/102

Ta strona została przepisana.

ja sporządzałem — rzekł Soames, — zerknijno kiedy na jego datę i daj mi znać o niej.
— Dobrze, panie łaskawy, ale jestem pewna, że to ten sam... bo pan sam pamięta, że ja z kucharką byłyśmy za świadków i nasze nazwiska, jak tam stojały, tak i stoją... a przecieżeśmy to tylko raz podpisywały.
— Tak jest — odrzekł Soames. Istotnie pamiętał. Smither i Jane były w sam raz odpowiednie na świadków, jako nie uczestniczące w korzyściach testamentu, a tem samem nie mogące mieć żadnego wyrachowania względem śmierci Tymoteusza. Klauzula ta, jak w duchu przyznawał Soames, była zgoła nieodpowiednia, jednakże szła w myśl życzenia samego Tymoteusza, a zresztą obie sługi wcale nie miały się źle, sowicie zaopatrzone przez ciotkę Esterę.
— Doskonale! — rzekł na odchodnem. — Dowidzenia, Smither. Doglądaj go, a jeżeli przemówi, daj mi o tem znać natychmiast.
— O tak, panie Soames; zrobię to niechybnie. Toć tak miło było zobaczyć się znów z panem. Kucharka będzie wzruszana, gdy jej o tem powiem.
Soames uścisnął jej rękę i zszedł nadół. Przez całe dwie minuty stał koło wieszaka, na którym swojego czasu tylekroć razy zawieszał kapelusz.
— Tak to wszystko przechodzi! — rozmyślał — przechodzi i znów się zaczyna! Biedny starowina!
I jął nadsłuchiwać, czy przypadkiem odgłos szurania laski Tymoteuszowej nie zstąpi w czeluść klatki schodowej, albo czy zjawa jakiej starej twarzy nie zamajaczy nad barierką i nie ozwie się czyjś stary głos:
— Ależ to nasz kochany Soames! Właśnieśmy mówili, że nie widzieliśmy go od tygodnia.
Nic — a nic! Dochodził jeno zapach kamfory, a drobinki pyłu wirowały w słonecznej smudze, wdzierającej