Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/105

Ta strona została przepisana.

Ostro skręcając koło bramy, ozwał się:
— Kiedy przyjeżdża mały Jon?
— Dzisiaj.
— Czy może chciałabyś czego dla niego? Mógłbym to przywieźć w sobotę.
— Nie; ale mógłbyś przyjechać tym samym pociągiem co Fleur... o pierwszej czterdzieści.
Val „popuścił cugle“ Fordowi; kierował zawsze jak człowiek nieobeznany z krajem i zmuszony jechać kiepską drogą, który nie uznaje kompromisów, a za każdym wybojem spodziewa się pojechać na drugi świat.
— To ta młoda kobietka, taka rezolutna — odrzekł. — Zdaje się, że to cię uderzyło?
— Tak — odpowiedziała Holly.
— Wuj Soames i twój ojciec... zdaje się, że coś niebardzo?...
— Ona nie będzie wiedziała i on nie będzie wiedział, a oczywista, że nie należy o niczem mówić... To tylko na pięć dni, Val.
— Święcie dochowam sekretu! Jak w studnię! byczo!
Stało się, jak myślała Holly; wszystko było zabezpieczone. Rzuciwszy nań filuternie wzrokiem, odrzekła:
— Czy zauważyłeś, jak ona się ładnie wprosiła?
— Nie!
— Tak jest... A co ty o niej sądzisz, Val?
— Ładna i inteligentna; ale jeżeli ją figle napadną, to» powiadam, ona gotowa wyskoczyć ni stąd ni zowąd z pierwszego lepszego kątka.
— Ciekawam — mruknęła Holly — czy ona należy do tych dzisiejszych panien. Człowiekowi aż się słabo robi, gdy się wda w to towarzystwo.
— Ty? Ty przecież tak prędko dostrajasz się do tonu każdej sprawy.
Holly wsunęła rękę do kieszeni żakiecika.