Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/109

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję — odrzekł Dartie — pan bardzo łaskaw. Przyjdę za kwadrans.
— O, tam... Pan Forsyte przyjdzie — (i Monsieur Profond wskazał w danym kierunku palcem w żółtej rękawiczce) — mały powóz... małe śniadanko.
I ruszył dalej, wycackany, ospały, roztargniony, a za nim postępował Jerzy Forsyte, olbrzymi, wytworny, z drwiącym uśmiechem na ustach.
Val pozostał w miejscu, przyglądając się klaczy. Jerzy Forsyte, wiadomo, był już człekiem starszym, ale ten Profond wydał się Valowi niemal rówieśnikiem. Val poczuł się niezwykle młody, jakgdyby klacz była zabawką, z której tamci dwaj się śmiali. Zwierzę straciło swój byt rzeczywisty.
— Ta „mała“ kobyłka... — zdawał się mu brzmieć w uszach głos Monsieur Profonda —... i cóż pan w niej widzi?... wszyscy musimy umrzeć!
A Jerzy Forsyte, co był zażyłym druhem jego ojca, jeszcze oddaje się wyścigom! Krew Mayflyów... byłaż ona lepsza od jakiejkolwiek innej? Równie dobrze możnaby pomówić z jego pieniędzmi.
— Nie, u licha! — mruknął nagle — jeżeli nie warto hodować koni, tedy nie warto robić niczego. Pocóżem tu przyjechał. Kupię ją!
Cofnął się i począł przyglądać się rojowisku bywalców wyścigowych koło barjery. Przewijały się wymuskane stare dzieciuchy, brzuchate franty, Żydzi, trenerzy, mający taką minę, jakgdyby nigdy w życiu nie zdarzyło im się mieć z koniem do czynienia; kobiety dryblaste, flakowate, oklapłe, albo też wesołe, obcesowe i krzykliwe; młodzi mężczyźni niby to starający się brać to wszystko poważnie — kilku z nich było pozbawionych jednej ręki!
— Życie tutaj to jedna wielka gra! — pomyślał Val. — Handlarz pierożków bije w dzwonek, konie biegają.