Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/125

Ta strona została przepisana.

jednakże spotkawszy na jego twarzy grymas uśmiechu, był zniewolony wpatrzeć się w swój kotlet (który na szczęście nie miał ani oczu, ani drwiącego wyrazu twarzy) — i zabrał się skwapliwie do jedzenia.
— Jon zamierza być agronomem — doszły go słowa Holly — agronomem i poetą...
Spojrzał na nią z wyrzutem, pochwycił komiczne podniesienie jej brwi, zupełnie przypominające ojca; roześmiał się i dobrze mu to zrobiło.
Val zaczął opowiadać zdarzenie z Monsieur Prosperem Profondem. Złożyło się najpomyślniej, gdyż przez cały czas tego opowiadania wpatrywał się w Holly, która nawzajem miała oczy w niego utkwione; Fleur, lekko zmarszczywszy czoło, ważyła w sobie widocznie myśl jakąś, a Jon nareszcie mógł na nią patrzyć zupełnie swobodnie. Miała na sobie białą sukienkę bardzo skromną lecz gustownie uszytą; ramiona miała odsłonięte, a we włosach białą różę. W tym właśnie przelotnym momencie swobodnego przyglądania się, po tak uporczywych trudnościach, Jonowi wydała się bezcielesną i eteryczną zjawą, jaką wydaje się wiotkie, białem kwieciem obsypane drzewo, widziane w ciemności; przechwycił ją jak strofkę poetycką rozbłyśniętą nagle przed oczyma duszy, lub nutę jakąś, która kołysze się i zamiera kędyś w oddali...
W oszołomieniu jakiemś pytał sam siebie, ile ona mogła liczyć sobie wiosen — tak dalece wydała mu się bardziej od niego samego opanowaną i doświadczoną. Dlaczego niewolno mu było się przyznawać, że spotkali się już pierwej? Nagle przypomniał sobie twarz swej matki, zmieszaną i jakby urażoną, gdy odpowiadała:
— Tak, to nasi krewni, ale my ich nie znamy.
Niepodobieństwem było, by matka, która tak kochała piękno, mogła nie podziwiać Fleur, gdyby się tylko z nią znała!