Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/136

Ta strona została przepisana.

Stał przed Gauguin’em — stanowiącym najczulszy punkt jego zbiorów. To olbrzymie brzydactwo nabył wraz z dwoma wczesnymi Matissami jeszcze przed wojną, ponieważ było wtedy tyle hałasu o tych facetów po — impresjonistów. Myślał właśnie nad tem, czy Profond nie zechciałby od niego kupić tego knota (ten człek sam nie wiedział, co począć z pieniędzmi), gdy naraz posłyszał głos siostry:
— Uważam, że to rzecz okropna, Soamesie...
I w tejże chwili ujrzał samą Winifredę, która przyszła za nim na górę.
— Ech, tak uważasz? — odrzekł oschle. — Ja za nią dałem pięćset...
— Kaprys! Kobiety nigdy nie bywają tak zbudowane, nawet choćby były czarne.
Soames zaśmiał się posępnie.
— Nie po to przyszłaś, żeby mi prawić takie rzeczy...
— Masz rację, że nie. Czy wiesz, że syn Jolyona mieszka u Vala i jego żony?
Soames okręcił się wkółko.
— Co?
— Tak jest — cedziła słowa Winifreda; — przyjechał do nich na dłuższy pobyt, bo chce się uczyć gospodarowania.
Soames odwrócił się i jął się przechadzać tam i zpowrotem, ale wszędzie za nim chodził jej głos:
— Ostrzegłam Vala, że żadne z tych dwojga nie powinno wiedzieć o tamtych dawnych sprawach...
— Dlaczego nie mówiłaś mi o tem poprzednio?
Winifreda wzruszyła masywnemi ramionami.
— Fleur robi co się jej podoba. Zawsze ją psułeś. Zresztą, mój drogi, cóż w tem może być złego?
— Co złego?! — burknął Soames. — Ależ ona...
Powstrzymał się... „Junona“ Vospovitcha, chusteczka do nosa, oczy Fleur, jej indagacje, a teraz to