Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/140

Ta strona została przepisana.

popularnością, ale kolej miała przyjść i na niego. Przyglądając się temu portretowi, Hogarthowskiemu i Manetowskiemu w swej prostocie, ale nacechowanemu ostrym jakimś i swoistym powabem pendzla, Soames czuł się wciąż po dawnemu całkowicie zadowolonym, iż nie popełnił omyłki — pomimo że cena była poważna — największa jaką zapłacił kiedykolwiek w życiu. A następną zaraz rzeczą było zawieszenie kopji, „La Vendimia“. Oto znajdowała się ona tuż obok — mała bezwstydnica — spoglądając nań w sennem nadąsaniu, które on lubił najbardziej z wszystkich objawów jej humoru, gdyż czuł się o wiele bezpieczniejszy, gdy ona patrzyła takim właśnie wzrokiem.
Jeszcze się w nią wpatrywał, gdy nozdrza połaskotał mu zapach cygara, a jakiś głos przemówił:
— No, panie Forsyte, co pan zamierzasz uczynić z tym małym towarem?
Ach, to ten Belgi jeżyk, którego matka — jakby niedość było krwi flamandzkiej — była Ormianką! Tłumiąc w sobie wewnętrzne podrażnienie, Soames zagadnął:
— Czy pan jest znawcą obrazów?
— A jakże, mam ich też trochę.
— A po-impresjonistów?
— Ta-ak! Lubię ich naogół.
— A co pan sądzisz o tym? — tu Soames wskazał na Gauguina.
Monsieur Profond wysunął dolną wargę i krótką ostrą bródkę.
— Dość piękne, jak sądzę — odpowiedział. — Czy pan chce to sprzedać?
Soames stłumił w sobie wrodzone: „Niebardzo“ — nie chciał targować się z tym cudzoziemcem.
— Tak — odrzekł.
— A ile pan chce za to?
— Tyle ile sam dałem.