Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/143

Ta strona została przepisana.

— Soamesie, oto pan Michał Mont. Zapraszałeś go, ażeby obejrzał twe obrazy.
Ach, więc to ów wesoły młodzik z galerji przy Cork Street!
— Przybyłem tu, jak pan widzi; mieszkam tylko cztery mile od Pangbourne. Prawda, że ładny dzień?
Stanąwszy oko w oko z rezultatem swej ekspansywności, Soames przyjrzał się bacznie gościowi. Młody przybysz miał usta niesłychanie szerokie i wykrzywione — wyglądał, jakgdyby się śmiał ustawicznie. I czemuż nie zapuścił doreszty tych idjotycznych, drobnych wąsików, które czyniły go podobnym do buffona z musie hallu? Co sobie doprawdy myślą ci młodzieniaszkowie, własnowolnie oszelmowani takiemi szczoteczkami pod nosem albo małemi, ślimakowatemi baczkami?... Uch!... Młodzi afektowani durnie!... Pod innemi względami gość prezentował się nieźle, a flanele odznaczały się nadzwyczajną czystością.
— Cieszę się, że pana widzę! — rzekł Soames.
Młodzik, który właśnie wodził oczami to w jedną, to w drugą stronę, stanął w miejscu, jak przygwożdżony.
— No, no! — odezwał się. — Oto i te „parę“ obrazów! Tu jest coś!
Soames, z uczuciem dość różnorodnem, zdał sobie sprawę, że ostatnia uwaga gościa dotyczy kopji z obrazu Goyi.
— Tak — ozwał się sucho — to nie Goya! To kopja. Kazałem ją odmalować, bo przypominała mi moją córkę.
— Na Jowisza! Zdawało mi się, że znam skądciś tę twarz. Czy pańska córka jest tutaj?
Szczerość tego zapytania niemal rozbroiła Soamesa.
— Ona tu będzie po podwieczorku — odpowiedział. — Czy mam pana oprowadzić po galerji?
I Soames rozpoczął na nowo — nie męczącą go nigdy — procesję dokoła galerji. Po człowieku, który