Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/145

Ta strona została przepisana.

pan, w okopach nieraz marzyłem o giełdzie kupieckiej, przytulnej, ciepłej, a dość gwarnej... ale temu znów na przeszkodzie stanął pokój; zdaje się, że nikt teraz nie myśli o udziałach? Przez rok byłem poprostu tylko demobilizowanym żołnierzem. A co pan chciał poradzić?
— Czy pan ma pieniądze?
— Ta-ak — odrzekł młodzieniec — to jest, mam ojca. Utrzymywałem go przy życiu przez całą wojnę, więc on powinien teraz mnie utrzymywać... chociaż, prawdę powiedziawszy, zachodzi kwestja, czy należałoby mu pozwolić, by siedział wciąż na swej majętności. Co też pan o tem myśli?
Soames, blady i szukający deski ratunku, uśmiechnął się.
— Stary się wścieka, gdy mu powiadam, że powinien jeszcze pracować. A trzeba panu wiedzieć, że on ma kawał ziemi — to już fatalna choroba.
— Oto mój prawdziwy Goya — podjął oschle Soames.
— Jak babcię kocham! To był tuz prawdziwy! Widziałem raz w Monachjum Goyę, przed którym niemal zdębiałem. Było to najbrzydsze stare babsko, jakie sobie można wyobrazić, w przeokazałej szacie. On nie zawierał kompromisów z gustem publiczności... W tym starym chłopie było coś wybuchowego; musiałci on swojego czasu porozbijać wiele konwenansów! Ależ on umiał malować! W kozi róg zapędza Velasqueza... prawda, panie szanowny?
— Nie mam u siebie Velasqueza — odrzekł Soames.
Młodzian wytrzeszczył oczy.
Pewnie — rzekł. — Przypuszczam, że na Velasqueza mogą się zdobyć tylko całe narody lub lichwiarze. Doprawdy, czemu to zbankrutowane narody nie posprzedają przymusowo lichwiarzom swoich Velasquezów, Tycjanów i innych grubych ryb, a potem niech wydadzą ustawy, że