Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/154

Ta strona została przepisana.

w ową sobotę, gdy przyjechał do Robin Hill, było mu bardzo ciężko na sercu, albowiem Fleur oświadczyła mu, że nie powinien być szczery i swobodny wobec tej, przed którą dotąd niczego nie ukrywał, i że nie wolno mu nawet przyznać się do powtórnego z nią spotkania, chyba, żeby się przekonał, że matka już wie o wszystkiem. Wydało mu się to rzeczą tak nieznośną, że omal nie zdecydował się wysłać depeszy z przeprosinami i zatrzymać się w Londynie. A pierwsze słowa, jakie padły z ust matki, brzmiały:
— A więc spotkałeś tam naszą znajomą z cukierni, Jonie? Jak ci się ona podoba przy bliższem poznaniu?
Jon odpowiedział z ulgą i z silnemi wypiekami na twarzy:
— Och, bardzo miła, Mamusiu!
Przycisnęła się do niego ramieniem.
Nigdy Jon nie kochał jej tak mocno, jak w ową chwilę, która zdawała się zadawać kłam obawom Fleur i przynosić ukojenie jego duszy. Obrócił na nią wzrok, jednakże jakiś rys jej uśmiechniętej twarzy — rys, który może tylko on jeden zdolny był uchwycić — zatamował słowa, wzbierające w nim w tej chwili. Czy lęk może iść w parze z uśmiechem? Jeżeli tak, tedy na jej twarzy właśnie widniał lęk. I z ust Jona popłynęły zgoła inne słowa: o gospodarowaniu na roli, o Holly, o kraju Żuław. Mówiąc prędko, czekał, rychło matka znów zapyta o Fleur. Jednakże nie spytała. Także i ojciec nie wspominał o niej, chociaż musiał być chyba też powiadomiony. Jakież zaparcie się siebie, jakie uśmiercanie rzeczywistości było w tem przemilczaniu osoby Fleur — właśnie wtedy, gdy serce Jona było tak jej pełne — gdy serce matki tak było przepełnione osobą Jona — a serce ojca tak przepełnione osobą matki! W ten sposób cała trójka spędziła ów wieczór sobotni.